Oto, jaki widok ukazał się dzisiaj moim świeżo umytym oczom. Miejsce akcji: Papua, Fak Fak, korytarz hotelu w którym jestem, poza szczurami, jedyną rezydentką. Gości ja tu nie powiem, przyjmuję tłumnie, kto żyw przychodzi mnie sobie obejrzeć, ale zazwyczaj towarzyszy temu feeria dźwięków, chichotów oraz zamieszanie nie do przeoczenia. Tym razem poranek był cichy i spokojny, uznałam, że Fak Fak więcej mieszkańców nie ma i polewając się wodą z kubełka zaczęłam sobie radośnie planować co ja z tą ciszą i spokojem zrobię (towar bardzo deficytowy). Uzbrojona w rozliczne plany wychodzę spod prysznica, a tu proszę, goście (patrz foto).
I tutaj powinnam stanąć jak wryta ze zdziwienia. Ja tymczasem ucieszyłam się szczerze, że do mnie przyszli, nie hałasują, nie skradają się za rogiem, tylko stoją uprzejmie przed drzwiami mojego pokoju nr 106 i tylko im bukietu frezji w ręku brakuje. Ubrałam się, zaparzyłam kawy, przestawiłam gości naprzeciwko stolika, chwilowo się zmartwiłam, że tracę rozum, postanowiłam pomyśleć o tym później i spędziłam urocze pół godziny w absolutnej ciszy fantazjując skąd też mnie taki zaszczyt spotkał. Możliwe, że kilka razy próbowałam zagadać.
Po jakimś czasie w nasze małe tête-à-tête wkroczył uśmiechnięty Indonezyjczyk, który rzeczywiście coś mi kilka dni wcześniej mówił o tym, że trzyma w szafie jakiś „asmak”. Słownik w sprawie asmaka milczał, więc natenczas odpuściłam temat i zajęłam się drugim Indonezyjczykiem, który dla odmiany twierdził, że trzyma na podwórku dugonga (morświn po polsku, o ile się nie mylę).
Ucieliśmy sobie pogawędkę, z której dowiedziałam się co następuję:
- asmak to nie „rzeźba” po indonezyjsku, a nazwa plemienia (o moja ignorancjo!)
- rzeźba pochodzi z owego plemienia Asmak, mieszkającego daleko wgłąb lądu. Daaaaaaleeeeko.
- jest unikatowa, wykonana z jednego kawałka drewna
- nie, to nie jest naturalny kolor drewna, zostało pomalowane
- rzeźba jest przez mojego interlokutora wysoce ceniona (patrz punkt 3), wszedł w jej posiadanie w rezultacie niewypłacalności kogoś innego
- jego znajomy robił sobie z rzeźbą zdjęcie i wszyscy się szalenie obśmiali, że wyglądają jak rodzeństwo. Anegdota nadal żywa w pamięci mojego Indonezyjczyka, który łzy ze śmiechu ronił przytaczając tenże
- rzeźba nie przedstawia mężczyzny i kobiety, zaprezentowanych w słusznych jak na moje feministyczne oko proporcjach, a przedstawia matkę i dziecko. Matka trzyma w ręku sagu, lokalny podstawowy produkt żywnościowy, który wedle mojego rozumienia produkowany jest z drzewa. Nieszczęśliwym przypadkiem nigdy nie jestem tym częstowana, a restauracje nie serwują, więc nadal mogę jedynie teoretyzować na ten temat. Ale jeszcze mam kilka dni, wiec się zawezmę, znajdę, spróbuję, doniosę co i jak.
- tego co trzyma w ręku domniemane dziecko postanowiłam nie drążyć.
I myślę sobie, że to był piękny dzień. Że przywitałam tenże w stylu, którego Alicja mogłaby mi pozazdrościć. Że ktoś podrzucił pod moimi drzwiami w otwartej przestrzeni rzecz dla niego bardzo cenną i nie obstawił budynku panami z ochrony. Że ktoś tak zupełnie bezinteresownie chciał się ze mną podzielić swoją radością. I że de facto wcale mi tak bardzo kina nie brakuje, jak narzekałam ostatnio.
Próbuję sobie przypomnieć, jak sobie wyobrażałam trzy lata temu, że to moje podróżowanie będzie wyglądać. Próbuję sobie przypomnieć w którym momencie ulotnił się mój sceptycyzm i przestały mnie dziwić duchy, ludzka bezgraniczna dobroć i życzliwość, wieloryb, który do mnie przypływa, kiedy o to ładnie poproszę. Kiedy magia stała się elementem rzeczywistości tak oczywistym jak deszcz czy niedobory prądu.
Nie mogę sobie przypomnieć. Ale wiem ponad wszelką wątpliwość, że nie oddałabym takiego dnia jak dzisiaj za nic. No może 15 minut za dar przekazania tego jak się taki dzień czuje.
Może dwa lata temu pisałabym o majstersztyku koronek z marmuru na Taj Mahalu. Dzisiaj, jeśli mam szczerze pisać o podróży, piszę o tym.
• • •
Więcej o moim fakfańskim życiu hotelowym tutaj: „Episode1. Rats” . W języku angielskim, w którym, z przykrością muszę powiedzieć, ale po trzech latach z dala od kraju, aktualnie myślę. Stąd, po pierwsze, samą siebie ciężko mi się tłumaczy a różnymi kanałami atakują mnie uzasadnione pretensje, że się ociągam z publikowaniem, więc publikuję co mam. Po drugie, moja polszczyzna kuleje, woła o pomstę do nieba i sprawia, że zamiast pisać co się w pięknym świecie dzieje dumam godzinami nad tym czy jestem w Papui czy w Papule. A propos pierwszego, obiecuję przysiąść i przetłumaczyć. Nie obiecuję, że jutro. A propos drugiego, to żyję nadzieją, że jak zacznę pisać to mi polszczyzna łaskawie wróci, ofiar w ludziach nie będzie, a wytykanie palcami przyjmę z godnością. A za polską książkę ozłocę!
Dziecko, trzyma w ręku małe sagu, zapewne.
Ale fajne 🙂
Nic nie tłumacz, jak nie masz czasu. Ja z przyjemnością po angielsku, którego się uczę i wszystkim ten sposób polecam.
Pisz więcej!
Piszwięceje w drodze, Oleńka. W tempie azjatyckim, ale w drodze! Ściskam Cię gorąco!
Brawo Siostro. Nic nie wskazuje na zanik umiejetnosci pisania w jezyku polskim, wiec dzialaj!!! Nie zagap sie tylko i nie zacznij pisac w indonezyjskim (ktorym poslugujesz sie juz pewnie plynnie).
Dziecko wyglada na zdziebko wystraszone.
No może i wystraszone ździebko, ale to co trzyma w reku to bynajmniej ździebko nie jest…
Indonezyjski mi idzie nieźle, rzeczywiście. Głównie rozbwianie do łez lokalnych rozmówców, kiedy to zbyt płynnie popłynie mi rozmowa.
Maluku ściska Australię!
Twoja opowieść wciągnęła mnie znienacka i kompletnie niespodziewanie, gdy pomiędzy malowaniem jednego oka a drugiego, przed wyjściem na rodzinne spotkanie, moja babcia, niestrudzenie surfująca w internecie i przybliżająca mi wszelkie ciekawostki ze świata, zawołała: „Monika, choć zobacz tylko, jak ładnie pisze ta córka mojego znajomego!”. Opowieść jakże barwna, zabawna i, wbrew temu co sama o sobie piszesz, napisana nienaganną polszczyzną. Dziękuję Ci za tę opowieść i czekam na kolejne magiczne okienka, przez które można wejrzeć w Twój szalenie kolorowy świat. A tymczasem lecę skończyć drugie oko, bo pomimo, że mi się tak wydawało podczas czytania, czas bynajmniej w miejscu nie stanął! Pozdrawiam ciepło z Polski!
Monika, dziękuję gorąco za piękny komentarz. Rozlał mi się po duszy! Też sobie zajrzałam do Twojego świata przez szparkę Twojego komentarza (ależ ja tęsknie za tym polskim światem!) i ze zgrozą zdałam sobie sprawę, że aktualnie to ja bym chyba sobie oko wydłubała próbując je pomalować. Cywilizowanym tuszem do rzęs, bo indyjskie mazidło na bazie tłuszczu i węgla, owszem, rozprowadzić palcem potrafię i nawet przez dobre pół godziny nie zalewam się łzami. Mogę Ci podesłać na jakieś większe wyjście, efekt piorunujący.
Pozdrowienia serdeczne dla Ciebie i Babci! Ciesz się polską rzeczywistością, w jakichkolwiek kolorach ona tam teraz jest. Tutaj każdy z kim rozmawiam marzy, żeby być tam gdzie Wy (nie to, żeby to był powód do doceniania).
tak, właśnie tak tu czekamy na Ciebie! Gdybyś tylko mogła zobaczyć:)
Obśmiałam się jak norka na ten komentarz, Kasia :))
A Twoja polszczyzna wcale nie kuleje. Polska ksiazke u mnie znajdziesz, bo jestem w posiadaniu. Jednej. 🙂 A NIE! Mam dwie!