© 2013 . All rights reserved.

Historia Wściekłej Kaśki, czyli jak Kasia trzewiki reklamowała…

Na fali ostatnich poważnych tematów, poruszanych w „Listach z drogi” postanowiłam podzielić się dla równowagi listem z zaiste innej kategorii wagowej. Niechże on rzuci trochę światła na prawdziwy obraz autorki tego bloga, jak i przemyci kawałek tego wymiaru Indii, w którym człowiek zatraca się i ginie, myśląc po fakcie „Co te Indie robią z człowieka!”


Ahmedabad, Indie
14 stycznia 2010

Najdroższa Moja Przyjaciółko,

pragnę Ci donieść o przypadkach ostatnich dwóch godzin, gdyż nie ma co się kryć z czarną stroną charakteru oraz faktem, iż wścieklizna, która mnie czasem ogarnia rozum odejmując, nie opuściła mnie niczym sen złoty, a wręcz przeciwnie, podróżuje ze mną cały czas i dzisiejszego pięknego popołudnia pewien sprzedawca wypuścił ją na wolność, by mogła odetchnąć pełną piersią.

Pozwól, iż przytoczę Ci co się stało. Pamiętasz te buty, które mi się rozwaliły?¹ Otóż wróciłam do tego samego miasta, w którym je kupiłam i odnalazłam sklep, w który dokonałam zakupu. Z uśmiechem się przywitałam i złożyłam reklamację, mówiąc wyraźnie, iż nie chcę tych butów ani też innych tej samej marki, chcę umówionego zwrotu pieniędzy, bo buty są kompletnie do niczego. Zostałam poproszona o chwilę cierpliwości, która się przeciągnęła w 40 minut czekania. Domyśliłam się, że mimo tego, że nie chciałam tych butów, próbują coś z nimi zrobić… kilka razy powtarzałam, że nie mam czasu, niech mi zwrócą kasę i cześć. Bez skutku. „Wait, Madam, wait”. Myślę, że to dobry moment, aby wspomnieć ileż to gotówki w lokalnej walucie byłam na te buty wydalam – 230 rupii czyli około 17 złotych polskich.

W końcu pojawił się jeden ze sprzedawców z moimi butami przeszytymi gdzieś na maszynie. Zaczęła się dyskusja miedzy nami, że ja nie chce tych butów, że są do niczego, że mają mi zwrócić pieniądze itd. Sprzedawca nie podzielał mojego pomysłu na załatwienie sprawy, nieszczęśliwie zaczął troszkę pokrzykiwać i stało się. Zanim się zorientowałam, z moich ust wycedziły się na zimno słowa „dobrze, w takim razie zawołam policje”.

Jak powiedziałam tak zrobiłam. W tym ogromnym mieście biegałam po ulicach w poszukiwaniu posterunku, w końcu trafiłam na główną komendę policji Ahmenabadu, gdzie mieli urwanie głowy, bo akurat odbywała się największa impreza jaką Ahmedabad widuje, czyli doroczny Festiwal Latawców. Na posterunku nikt nie mógł się ze mną porozumieć. Mogłam odejść w poczuciu „no trudno, pewnych rzeczy nie przeskoczę”, ale nie, ja uparcie stałam domagając się policjanta z językiem angielskim. Znalazł się. Jedyny, który władał jako tako był chyba komendantem, a przynajmniej głównym śledczym w sprawach nie mniejszej wagi niż seryjne morderstwa. Zaprosił mnie do gabinetu i tam wyłożyłam mu moją historię butów za 230 rupii. Nie wiem doprawdy czy przestraszył się, że jestem niespełna rozumu czy też pomyślał biedaczysko, że możne to jakaś niepokonywalna dla niego bariera kulturowa, dość że postanowił mi pomóc, chociaż sam nie wiedział zupełnie jak się zabrać za tak skomplikowany przypadek. Ja też poczułam się nieswojo w tym ogromnym gabinecie i otoczeniu umundurowanych postawnych panów, w zupełnie nie indyjskim stylu. Ale zamiast się wycofać, powiedzieć coś na kształt, że się chciałam tylko wyżalić i że jestem turystka zastraszona i że przepraszam, że histeria, ale już dobrze, to nie! ja dorzuciłam, że jestem dziennikarką z brytyjskiej prasy i że chciałam napisać artykuł o festiwalu, że w sklepie szlag mnie trafił, ale żem rzetelna to postanowiłam dać policji szanse zareagować zanim walne paszkwil na pierwsza stronę „The Economist”.

Bogu ducha winien wysokiej rangi funkcjonariusz nieco bezradnie powiedział, że wyśle ze mną policjanta do sklepu. W międzyczasie dobijali się do niego ludzie z rozmaitymi sprawami, ale moje buty za 230 rupii zyskały absolutny priorytet, czemu się akurat nie dziwie, nikt nie lubi mieć wariatów w swoim otoczeniu, szczególnie w miejscu pracy gdzie jest dużo broni i innego sprzętu. Wyszliśmy więc przed posterunek, przed nami rozszalałe ulice Ahmedabadu, czekamy na policjanta. Biedny mój policjant pokazuje mi jeszcze w akcie rozpaczy swoje buty i mówi nieśmiało, że takie buty markowe to kosztują ze 2000 rupii, ale nawet nie stara się przekonać mnie do niczego. W końcu podjeżdża wóz policyjny, mój tłumaczy coś reszcie z wozu, wysadzają jednego policjanta i jedziemy – ja plus 5 policjantów w nysko-podobnym samochodzie policyjnym… Cała piątka ma w oczach wielkie zdziwienie. Dojechaliśmy do sklepu, tam odzyskałam swoje 230 rupii indyjskich, wszyscy byli skonsternowani, sprzedawca był wkurzony, bo tego się nie spodziewał na pewno, otoczenie się zbiegło, ja grzecznie podziękowałam policjantom i rozeszliśmy się w dwie strony. Ja chyłkiem uciekłam w małą uliczkę, bo Wściekła Kaśka już mnie opuściła a pusty śmiech jeszcze nie przyszedł, wiec wstyd mnie ogarnął ogromny.

Szkoda, iż nie widzisz tych ulic totalnie zatłoczonego miasta, jednego wielkiego bazaru, nieokiełznanego ruchu, miasta gdzie policja naprawdę ma co robić. Jestem stuknięta, jak słowo daje.

Mam nadzieję, że się przynajmniej obśmiałaś. Ja do moich licznych przygód motoryzacyjnych² mogę dorzucić jeszcze przejazd policyjnym wozem. Brakuje mi tylko do kompletu wozu strażackiego, ale czuje, że nie będę długo czekać na okazję. Szkoda, że jeszcze ani jednej świątyni nie zobaczyłam w tych Indiach, tak swoją droga…

LOVE!
Twoja Popaprana Wściekasia

¹ Okoliczności rozwalenia się butów są tutaj nie bez znaczenia. W dużym skrócie: kupiłam buty, które miały być ze skóry i miały być szyte, a nie klejone (gdzie jak gdzie, ale po Indiach nieobuta nie masz ochoty biegać). Tuż po zakupie pojechałam hen daleko na wyspę Dune, i wybrałam się tamże w owych butach na kilkukilometrowy spacer. Przed marszem w powrotną drogę przysiadłam na plaży, przyszła fala i zmoczyła moje nowe buty. Nic wielkiego, gdyby nie to, że buty się rozpuściły i tym samym straciły kompletnie swoją funkcjonalność. Kilometry z powrotem wysypane były ostrym żwirem, po którym boso idzie się wolno i boleśnie. Idąc wolno, nie zdąża się przed zmrokiem i idzie się dalej w egipskich ciemnościach. W egipskich ciemnościach w Indiach mają zwyczaj pojawiać się psy. Lubią przy tym odbić sobie dzienną niedolę atakując co popadnie. W tym przypadku mnie. Nie wiem jak by się ta historia skończyła, gdyby nie jakieś zbłąkane dziecię, które mnie na tym pustkowiu odnalazło i odprowadziło do miasta rzucając w psy żwirem jedną ręką, bo za drugą Miss je trzymała kurczowo.

² Nazwiązuję tutaj do epizodu, w którym dane mi było prowadzić autobus, inną ciemną Indyjską nocą.

14 Comments

  1. Moja wścieklizna pozdrawia Twoją! Jej… jak to dobrze wiedzieć, że to nie tylko ja jestem tak zdrowo (hmm… chyba NIE zdrowo winno być) trzepnięta 😉 Na dowód swojej niepoczytalności przytoczę sytuację, gdy napadnięta przez (jak sądzę) narkomana na głodzie, który w swej zdesperowanej dłoni dzierżył nóż (wymierzony rzecz jasna w moją stronę) tak się wściekłam, że znowu nieszczęśliwa sytuacja mnie dotyka (ciąg osobliwych nieprzyjemnych zdarzeń i wydarzeń ciągnął się wtedy przez moje bogu ducha winne życie), że wydałam komendę „stać, nie ruszać się!” i wytoczyłam artylerię argumentów (zmyślonych na poczekaniu rzecz jasna), dla których absolutnie nie opłaca się napastnikowi (jak widać liczyłam na jego możliwości wyciągania wniosków i analizowania zysków i strat) mnie okradać. Najwyraźniej wziął mnie za bardziej stukniętą od siebie i chowając nóż uciekł w popłochu przed uzbrojoną w za długi język wariatką. Z kobietami nie ma co zadzierać 😉

  2. O proszę, nie podejrzewałam Cię o takie szaleństwo :)). Zadziwiające w tej całej sytuacji jest jednak to, że po opuszczeniu sklepu nerwy nie puściły i nie poddałaś się do samego końca ;). Przyznam, że i mnie Indie nadzwyczajnie szybko i skutecznie potrafią wyprowadzić z równowagi, jednak odchodzę wtedy na bok, uspokajam samą siebie i wracam łagodna niczym baranek. Ten piękny, harmonijny stan trwa do momentu kolejnego skoku ciśnienia, czyli jakieś 5 minut… Ps. Założę się, że sprzedawca już więcej stukniętym turystom butów nie sprzedał ;).

  3. Iza M

    Coz za upor! Jak widac, poplaca! Wystraszylas tych biednych policjantow jak nic! Przejazdzke wozem strazackim polecam, jechalam nim rodzic pierwsze dziecko!

  4. Mam wrażenie, że to nie jest „wścieklizna”, która żyje w nas, tylko wyrasta pod wpływem odpowiednich bodźców, bowiem ja w Indiach wykazałam się bardzo podobna reakcją – a mianowicie zostawiliśmy w hotelowym sejfie w Bombaju nasz „nadbagaż” na czas przemierzania Indii i w przeddzień odlotu chcieliśmy go odebrać. Wtedy okazało się, że jest on pomniejszony o : (to ważne) moją ukochana płytę Gorana Bregovica z sondtrackiem „Arizona Dream”, obiektyw do aparatu marki Zenith – a był to rok 1997 i jeansową kurtkę Levisa! Trudno! Mimo opłaty jaką musiliśmy wnieść strata była niepowetowana. Poprosiłam, by …..nas przeproszono. I okaząło się nagle, że nikt nie rozumie ani języka angielskiego, ani moich intencji. Poprosiłam managera-. ten tez wpadł w osłupienie. Poprosiłam Właściciela, ale i on nie rozumial o co mi chodzi. Udaliśmy się więc dokładnie podobnie na posterunek policji i wróciliśmy z policjantem, który po oględzinach w obecnośi szefa hotelu stiwredził, że nasza torba nie została zapieta łańcuchem i kłódką, więc wina jest nasza. Ja wpadłam w taki szał, krzycząc, że ja prosze tylko o jedno słowo przeprosin, aż wyrwałam wmurowaną w ścianę hotelową sentencję Gandhiego o poszanowaniu turystów i kiedy rozbijając ją zorientowałam się, że ona nie wisiała na gwoździu, tylko ja ja w akcie własnej wściekłośći wyrwłam ze ściany i to na oczach szefa hotelu, jego pracowników i policjanta to sie przestraszyłam. Ale okazało się to skuteczna- dostaliśmy ukłony przeprosin, darmowe obiady i wielką białą taxi na lotnisko. 🙂 pozdrawiam

  5. Nieźle 🙂 Faktycznie zaszalałaś. Ale „coś jest” w tych Indiach, że się człowiek zmienia i właściwie nie poznaje potem samego siebie… Pewnie za to je tak kocham:P

  6. Aleksandra

    Jak się cieszę, że mogę jeszcze raz poczytać o tej przygodzie! Czapki z głów. Pozdrowienia dla Indyjskiej policji.

  7. Ale się uśmiałam, zwłaszcza z wariatów w miejscu pracy z bronią 😀 super, pozdrawiam,
    Marta

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.
Required fields are marked:*

*