Shangri-la, po drugie… Mao

Po drugie, mój pierwszy wieczór w Shangri-la przyniósł jedną z najbardziej abstrakcyjnych rozmów, jakie ostatnimi czasy odbyłam. Dojechałam tak szczęśliwa ośmioma godzinami non-stop-kina-w-przedniej-szybie, że nic mi nie było straszne. Powoli zapadał zmrok, ale spojrzałam na mapę, 2 kilometry do starego miasta, tam znajdę miejsce na spoczynek. Mapa (słowo honoru, że się znam na mapie!) rysowała miasto prościutko jedną arterią prowadzące do starego miasta. Rzeczywistość okazała się jednak bardziej złożona, wschód nie był tam gdzie miał być, rzeka płynęła pod prąd, chińskie znaczki do siebie nie pasowały. Na mieścinie opisanej na mapie wybudowano najwyraźniej bogatą w ronda i rozgałęzienia metropolię. Porzuciłam mapę, zostawiając sobie tylko urywek z nazwą ulicy i rozejrzałam się za ofiarą, która rokowała, że będzie uciekać wolniej niż ja gonię. Znalazłam. Aż za dobrze znalazłam, bo ofiara wykazała niespotykaną w Chinach aktywność i zaproponowała skrót. Po kluczeniu skrótem dobre pół godziny ja też już nie wiedziałam gdzie wschód a gdzie zachód, mój przewodnik machnął mi ręką, że to już niedaleko i czmychnął. Niedaleko dwie godziny później nadal było niedaleko, a ja zaczęłam się zastanawiać czy w dobrym mieście wysiadłam, bo nawet policja musiała utworzyć grupę konsultacyjną, żeby zlokalizować miejsce, którego chińskimi znaczkami szukałam. Machnięcie ręką, niedaleko. W ciemnościach późnego wieczoru kręciłam się po okolicy próbując oświetlić kierunkowskazy nad jezdnią komórką, bowiem dnia poprzedniego roztropnie postanowiłam zrobić generalne porządki w plecaku i z lokalizacji czołówki w tymże została mi tylko pamięć tego, że to doskonała podręczna lokalizacja być miała. Jak widać na każdej przestrzeni naruszanie artystycznego nieładu kończy się tragicznie. Wspomnę tylko w kwestii skuteczności komórki, że Chińskim zwyczajem oznaczenia dróg rozpościerają się niczym brama niebios nad jezdnią, więc nawet gdybym nie miała na sobie 23 kilo (na plecach duży plecak i mały, acz mały tylko z nazwy, z przodu) to obawiam się, że szanse na doskoczenie miałam nikłe. Ale czasem jest tak, że samo działanie podnosi morale. Najczęściej wtedy, gdy morale czołga się po ziemi trzy metry za Tobą … Szczęśliwy koniec tej historii zawdzięczam jednemu, który się nie bał. Reszty nie winię, skaczący w półmroku dzwonnik z Notre Dame to nie jest towarzystwo na tak nieprzyzwoitą porę. Jeden się nie bał. Albo się zagapił. Grunt, że dopadłam go na tyle blisko, żeby zobaczył, żem kobieta a nie zbir. Pomógł, doprowadził, dwa razy chciał machnąć ręką, ale się nie dałam, trzecie machnięcie wykonał prawie pod bramą starego miasta. Dzięki Ci dobry człowieku!

Dotarłam wycieńczona, doczłapałam się na ostatnie piętro (na ostatnim pietrze są zwykle najtańsze kwatery, co niezmiennie mnie dziwi jako, że te właśnie mają najlepszy widok i najmniej hałasu). Przysiadłam. Przysiadanie weszło mi w krew na skutek czterech lat doświadczeń, które niezbicie dowodzą, że wieść się niesie szybko i zaraz będę miała wizytatorów, więc jeśli łaknę chwili odpoczynku, oto ona.

Przybył. Uśmiechnięty, przemiły, bez znajomości angielskiego, ale za to z wielką wolą podtrzymania konwersacji. To co nastąpiło później dowodzi, że siłą woli można wszystko. Pominę pierwsze godziny wymiany imion, pochodzenia i uśmiechów.  Z przewagą tego ostatniego. Jakoś udało nam się ustalić, że jest Tybetańczykiem, ma na imię Su Chiang Yun, pracuje jako przewodnik niewidomego masażysty, omówić pochodzenie oryginalnych nakryć głowy u lokalnych kobiet, zadumać nad Szue, ogromnie zmęczyć intelektualnie i prawie skończyć rozmowę na tym, że mamy i w Polsce Szue, a jakże! Pomyślałam w międzyczasie, że te moje rozmowy bez wspólnego języka mają dynamikę zdobywania kolejnych szczytów. Ogromny wysiłek i mobilizacja całego organizmu w drodze pod górę, kolejne trudne strome podejście, gdy człowiek prawie traci nadzieję i wreszcie jest, zrozumienie, sukces, odpoczynek, satysfakcja, milczenie. Trochę też nadzieja, że to był ostatni szczyt na dzisiaj.

Pomilczeliśmy chwilę i gdy milczenie wydawało się dojrzeć do powiedzenia sobie dobranoc,  z ust Su Chiang Yun padło:
– „You have small people in Poland?”
Mój mózg się zagotował w niedowierzaniu, że się porywamy z takim zasobem słownictwa na rozmowę o osobach dotkniętych karłowatością … Kupiłam trochę czasu powtarzając „small people?” i pokazując oszacowany naprędce rozmiar małych ludzi, w nadziei, że jednak źle zrozumiałam.
– „Yes, small people”
Różne rzeczy ludzi interesują, pomyślałam, i z wahaniem mówię „Yes, we have small people…”.
Ręcę obu rozmówców rozpaczliwie ilustrują temat rozmowy na poziomie mniej więcej metra, bowiem obojgu, choć pewnie z innych przyczyn, zabrakło słów na tak odważnie szturmowany temat.
– „Many?”
O Chryste! – myślę w panice – to nie koniec? „No, not many”…. „Maybe 300”  strzelam, myśląc jednocześnie, że niedouczona jestem okrutnie.
„Hmm” zadumał się Su Chiang Yun. „Maybe more” odpowiedziała na tę zadumę Kasia niepewnie.

Oszczędzę Wam dalszej rozmowy. Czterdziesci minut później okazało się, że Su Chiang Yun nie tyle był zatroskany o procent polskiego społeczeństwa cierpiący na karłowatość, a ciekawy jedynie czy mam dzieci…

I kiedy już myślałam, że Chomolungma zdobyta i mogę iść spać z poczuciem zwycięskiego szturmu, pada „You beautiful”„Thank you” odpowiadam odruchowo, bo w Azji jestem piękna 24 na dobę, więc zdażyłam się przyzwyczaić i wypracować zniechęcające, acz uprzejme „dziekuję”, które zwykle kończy temat. Ale nie tego się spodziewałam…. „Very  beautiful” powtarza Su Chiang Yun Like Mao Zedong”.

Tutaj następuję kilka dobry minut dojaśniania Mao Zedonga, bowiem, jeśli myślisz, że Mao Zedong brzmi po chińsku jak Mao Zedong, to się grubo mylisz.  Bierzemy więc oboje oddech i bierzemy kolejne wzgórze – Mao Zendog.
-„You know?”
-„No, I don’t know”
-„You don’t know?????? Mao Zedong you not know???”
-„No, not know”
dukam, ale po oczach na tyle na ile krój oka w tej części świata pozwala wybałuszonych w pięć złotych wnioskuję, że zdecydowanie powinnam know. Imię Mao Zedong pada jednak kilkanaście razy, a u mnie nie pojawia się nic. To znaczy nic co pozwoliłoby nam wykonać kolejny krok, bo myśli rozmaitych kłębią się tabuny. Między innymi ta, że myślałam, że to ja jestem uparta…

A! – zaskakuję – Mao Zedong! „Mao Zedong, Mao Zedong” skandujemy w radości zdobycia kolejnego szczytu. „You beautiful” – wraca do tematu Su Chiang YunLike Mao Zedong!”.

Wreszcie absolutna cisza myślowa. Konsternacja w pełnej krasie. W obliczu oczekujących oczu.  Widać gusta mamy różne. Morale mi też spada na łeb na szyje, bo z całym szacunkiem dla cudzych preferencji estetycznych, ale uderzające podobieństwo do Mao Zedonga mi nie schlebia. Nijak.

Na tym etapie jestem już tak wycieńczona, że zaczynają mi przed oczami majaczyć Tybetańscy bogowie i nie tyle się zastanawiam, co nabieram pewności, że przestąpiłam bramy szaleństwa. Krocząc piękna jak Mao Zedong.

***

Kolejne kwadranse przyniosły i sen i rozwiązanie zagadki. Otóż ja i Mao mamy pieprzyk. Ma też Merlin Monroe, którą próbowałam w swej próżności dorzucić, ale okazało się, że Su Chiang Yun nie zna Merlin Monroe. Czy to nie piękne, że nie zna Merlin Monroe? Piękniejsze niż ja i Mao razem wzięci, jeśli by mnie zapytać.

 

Post Scriptum

Czytelniku Miły, jeśli korci Cię, jako by i mnie korciło, niepochlebnie się wyrazić o błyskotliwości mojego umysłu,  wstrzymaj się bądź do „Po trzecie„, w którym to rzucone zostanie światło na okoliczności łagodzące (chwilową!) niedyspozycję mego umysłu.

8 Comments

  1. Zofia

    Piękna opowieść, bardzo urokliwie podana!

  2. Zofia

    No, ale podobieństwo pieprzykowe nie do podważenia!

  3. Piękna historia i tak, to wspaniałe, że są miejsca gdzie nasza „jedyna właściwa” pop kultura nie dotarła…

    A nawiązując do Twej wędrówki labiryntem na pozór prostych dróg, to ja już wielokrotnie wspominałam o chińskim antytalencie (w przeciwieństwie do niebywałej zdolności do działań pozalogicznych) do tłumaczenia przybyszowi (niezależnie od stopnia jego strudzenia) jak ma trafić do obranego sobie celu. Jakbym była złośliwa to bym kiedyś (w przyszłości) napotkanego w Warszawie (w przyszłości) Chińczyka nawigowała stylem „miń Forum i skręć w prawo za Warsem”, ale złośliwa nie jestem przecież.

  4. Iza M

    Kaska,
    Czytam z zapartym tchem, smieje sie sama do siebie – a raczej do komputera, fragment o karlach i dzieciach tak urokliwie opisany, zacheca do dalszej lektury. A wlasciwie do przeczytania od poczatku. Zrobie to, obiecuje…Wszystkiego dobrego!

    • Hej Iza! Witaj! Cieszę się, że mogę rozsiać nieco radości:)
      Zachęcam do zapisania się na powiadomienia o nowych wpisach (na dole strony). Pisuję bardzo nieregularnie, więc to najlepszy sposób, żeby być na bieżąco z blogiem, który nie jest na bieżąco.
      Ściskam Cię gorąco i bardzo się cieszę, że jesteś po drugiej stronie.

  5. Aga

    Hej,Kasiu,właśnie dzieki Łukaszowi natrafiłam na wywiad i Twój blog.Dzięki za wywiad, za blog i bardzo Ci kibicuję. Sama jestem sinologiem, mieszkałąm w Chinach parę lat i dużo jeździłam tam i po okolicznych krajach i przyznam że bez mówienia po chińsku dużo tam łatwiej niż gdzie indziej o nieporozumienia ze względu na odmienność kultur.Fajnie, że w Shangrila
    trafiłaś na Tybetańczyka, bo u nich jest i serdeczność i 'jeden za wszystkich, wszyscy za jednego’.Z Hanami bywa różnie.Karzełek mógł być też 'człowiekiem bez honoru’ – bo to pierwsze skojarzenie z 'mały człowiek’ po chińsku…pozdrawiam Cię serdecznie, Agnieszka Putkiewicz

One Trackback

  1. By Shangri-la, Po pierwsze | kASIA jalan jalankASIA jalan jalan 9 kwi ’13 at 12:07 AM

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.
Required fields are marked:*

*