Poniższy list jest trzecim z serii “Listy z drogi”, mojej korespondencji z Joanną Składanek, Redaktor Naczelną Portalu MONOLOCO.
„(…) opowiem Ci historię pewnej odizolowanej od świata dziewczynki, która zamknięta wewnątrz nepalskiej świątyni (de facto wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO) spędza tam cały swój młodzieńczy okres życia.
Kumari (z nepalskiego ‘dziewica’) 'ciesząca się’ ogromnym szacunkiem wśród nepalskiej społeczności, jest chyba niestety główną atrakcją Durbar Square, jeśli nie całej stolicy Nepalu.(…)”
Cały list Joanny Składanek „Boskie życie. Koszmar czy marzenie?” o kulcie Kumari Devi oraz setce innych frapujących nas spraw, można przeczytać na portalu MONOLOCO.
W odpowiedzi na “Boskie życie. Koszmar czy marzenie”
Święta racja
Asiu,
Przyznam Ci się do czegoś. Pierwsza moja myśl, pierwsza reakcja na historię Kumari, myśl bezwarunkowa (jeśli takie bywają) – Jaka piękna historia! Refleksja przyszła dopiero później, gdy uspokoiła się rozgorączkowana legendą Kumari wyobraźnia. Brutalna prawda jest taka, że za taką innością, baśniowością podróżujemy, nie sądzisz? Cóż innego nas pcha w drogę, jak nie nieznane. A im bardziej owo nieznane jest inne od tego co już widzieliśmy, tym większa jest jego narkotyczna siła. Egoistyczne pobudki? Oczywiście. Tylko co nie jest nimi podyktowane? Wspominasz o konsumowaniu świata. Zaczynam się gubić w pojęciach, ale jeśli miałabym się zgodzić na to, że prawie zawsze konsumujemy, to będę mocno bronić tezy, że nie sama konsumpcja jest tutaj problemem, ale to jak się ona odbywa. Nie mam nic przeciwko Chińczykom oddającym się bez pamięci szaleństwu kupowania, ale już budzi się we mnie bunt, kiedy odbywa się to kosztem mniejszości etnicznej Naxi, która we wspomnianym Lijiang praktycznie już nie istnieje. Kiedy miasteczko usiane jest przebranymi w tradycyjne stroje plemienia Naxi studentkami z Szanghaju, z którymi można sobie zrobić „wrażliwe kulturowo” zdjęcie. Kiedy tradycyjna architektura ginie pod szyldami sklepów, a lokalna społeczność z coraz to dalszych obrzeży miasta obserwuje jak bogacą się na modzie na Lijiang zaradni, przyjezdni biznesmeni.
Piszesz o moim (naszym) podróżniczym konsumowaniu świata, czasu, teraźniejszości, bez patrzenia w przyszłość. Zgoda. Ale czy to źle? Trzydzieści lat życia w społeczeństwie zachodnim podpowiada mi, że źle. Ostatnie lata życia w krajach buddyjskich mówią mi „jesteś na dobrej drodze”. To właśnie mnie martwi, nawiązując do Twojego pytania „(…)wszystko kwestionujesz, coraz rzadziej możesz powiedzieć z przekonaniem, że tak właśnie jest. Czy naprawdę Cię to martwi?”. Pytania o porządek świata. Nie o to co jest ważne, bo tutaj moi rodzice wykonali kawał dobrej roboty ustawiając hierarchię wartości, ale o to która droga jest słuszna. O sprawy fundamentalne, o sens życia, o miejsce jednostki, o to czy jest coś poza tym namacalnym światem czy nie, a jeśli jest, to co? Od czterech lat obracam się wyłącznie wokół ludzi, którym odpowiedź na te pytania dyktuje religia¹. Począwszy od zagadnień filozoficznych po codzienne reguły życia. Problem w tym, że to są różne religie, diametralnie różne filozofie, skrajnie inne drogi. W tym wszystkim ja versus całe społeczeństwa przekonane o swojej racji, każde innej. Jasne, że się martwię.
Pytasz czy kult Kumari istniałby bez pieniędzy uwiedzionych jej historią turystów. Myślę, że tak. Zastanawiam się jednak czy w opisywanej przez Ciebie sytuacji on rzeczywiście nadal istnieje czy zamienił się już w turystyczną atrakcję. Nie poważyłabym się na dyskusję z religijnymi przekonaniami Nepalczyków. Ale obawiam się, że kult Kumari – mogąc w innych warunkach ewoluować, tak jak zmieniają się wierzenia i obrządki razem z tym jak zmieniają się czasy wyznawców – zostanie na stałe oprawiony we wspomnie przez Ciebie okienko, nie dlatego, że to ważny element lokalnych wierzeń, ale dlatego, że to świetny biznes.
Historia Kumari przypomniała mi pewnego chłopca spotkanego w górach dawnego królestwa Sikkim, dzisiaj terenów podległych pod terytorium Indii, choć w niczym Indii nie przypominających. Indie są nachalne, bombardujące kolorami, zapachami, wciskające się pod skórę, obnażone przed Tobą, konfrontujące, uczepione. Sikkim to kraina tajemnicza, położona w wysokich górach zasłania przed przybyszem swoje oblicze opadającą mgłą, miesza wschód z zachodem zasłaniając chmurami słońce. Miesza niebo z ziemią zrzucając chmury na drogi, podnosząc mgły ponad szczyty, myląc drogi. Ponad surowymi górami Sikkimu roztacza opiekę buddyzm tybetański. Wszystko w Sikkimie jest magiczne, szczególne, wyciszone. Taka zgubiona droga przywiodła mnie do klasztoru położonego wysoko na wzgórzu, odizolowanego od reszty świata. Krwisto czerwona plama życia na nieskończonych połaciach zieleni i granitu gór. Wszystko w tym miejscu było zapierające dech w piersiach, sam klasztor, życie mnichów, moje tam życie, dyktowane rytmem życia klasztoru i wreszcie obecność specjalnego gościa w tym czasie – wysokiego rangą Rinpoche, który przez kilka dni udzielał nauk mnichom oraz kilkunastu uczniom, którzy przyjechali na jego wykłady. Mój czas w tym klasztorze to jeden z najbardziej niezwykłych momentów w podróży. Długo by opowiadać, bo na każdą minutę mojego tam bycia przypadałyby strony nieudolnych prób opisania wszystkich myśli i emocji, które to miejsce wyzwoliło. Byłam tam prawie 10 dni, więc ze względów praktycznych musisz mi uwierzyć na słowo – to był czas o jakim nie śniło mi się nawet marzyć. Było jednak coś co w tej całej magii nie dawało mi spokoju. Ów chłopiec. Mnich, podobnie jak około setki innych małych mnichów, którzy mieszkali w klasztorze. Setka małych mnichów to tak samo radosny tłum jak gromada zwykłych dzieci. Grający w piłkę, w palanta, bawiący się, śmiejący, biegający, gdy nikt nie widzi, z przygryzionym językiem kaligrafujący w zeszytach. Czysta radość, dzieciństwo, tyle, że ubrane w purpurowe szaty. I pomiędzy nimi chłopiec o którym wspomniałam. Według buddyjskich wierzeń ten chłopiec był reinkarnacją ważnego Rinpoche.
Rinpoche jest tytułem nadawanym wysokiej rangi lamom tybetańskim, nauczycielom. W dosłownym tłumaczeniu Rinpoche znaczy „drogocenny”. Nauczyciele w tradycji buddyzmu stanowią kluczową rolę, stad poszukiwania reinkarnacji kolejnych Rinpoche jest ogromnie ważne. Znaleziony, staje się „bezcenny”. Dlatego chłopcu zawsze towarzyszyli starsi mnisi. Kiedy inne dzieciaki obcierały kolana w szalonej zabawie, on spacerował powoli w towarzystwie swoich szacownych towarzyszy, zerkając z zazdrością na rozbawiony tłum. Kiedy inne dzieci zajęte były zajęciami na miarę ich wieku, on siedział z dorosłymi mnichami na naukach. Na honorowym miejscu, tuż przy Nauczycielu. Jak bardzo bym się nie starała, uciekał mi wzrok w jego kierunku. W kierunku jego bawiących się szatą rączek, jego uciekającego za okno wzroku. Dzielę się z Tobą wyłącznie tym niepokojem, który we mnie zostawiła jego historia. Nie oceniam, nie potrafiłabym nawet ocenić czy to jest historia chłopca, któremu odebrano dzieciństwo czy historia chłopca, który jest ważnym elementem buddyjskich wierzeń. Czy został szczęśliwie odnaleziony czy nieszczęśliwie „testowany”. Czy ważniejsze jest życie jednego człowieka czy całość ludzkości, której duchowy postęp według buddyjskich wierzeń opiera się na udoskonalaniu się w kolejnych wcieleniach i tym samym zbliżaniu do prawdy. Nie potrafię nawet powiedzieć Ci czy ów chłopiec był nieszczęśliwy, czy – nawet w naszym pojęciu – działa mu się krzywda.
Historię Kumari i historię mojego małego mnicha bardzo łatwo włożyć w szufladkę „inna kultura”, ale budzi się we mnie adwokat diabła i wierci dziurę w brzuchu. Piszesz o izolacji Kumari. A zachodnie zwyczaje wysyłania dzieci do szkół z internatem, trudnych chłopców do wojskowych szkół zimnego chowu? A dziewczynki wciskane w różowe tiule i trenowane na „małe miss”? Czy przed nimi nie warto by położyć kilku przedmiotów i pozwolić im wybrać? Lalkę albo samochodzik. Róże albo błękity. Piszesz o poddawaniu kandydatek na Kumari próbie strachu. A próby którym poddawane są dzieci na obozach harcerskich, nocne podchody czy rozmaite „pasowania” na starszaka? Absolutnie rozumiem, że to nie jest TO SAMO. Ale czy rzeczywiście to jest tak daleko od siebie? Piszesz o nieprzystosowaniu Kumari do dalszego dorosłego życia, o odebraniu jej wolności wyboru. Ale czy w świecie zachodu rzeczywiście ten wybór jest? Czy to nie dorośli decydują o tym jak ukształtuje się młody człowiek, na kogo wyrośnie, w co będzie wierzył? Wiem, że ten diabełek we mnie, podpowiadający takie pytania, karmi się moim osobistym buntem przed naszą zachodnią skłonnością do klasyfikowania inności jako „nieucywilizowania”,”dzikości”. Żeby być sprawiedliwą, to samo robią i kultury Wschodu. Zawsze jest jakiś kraj czy naród o którym można powiedzieć „dzicy ludzie”. Przekraczam granice kolejnych państw i ciągle to słyszę. Dla Chińczyków dzicy są Ugurzy, dla Indonezyjczyków Papuańczycy, dla Kirgizów Afganie itd itd.
Podpisuję się w pełni pod Twoim pytaniem czy wolno nam oceniać takie zwyczaje jak kult Kumari. Dorzuciłabym jednak jeszcze inne pytanie. Czy takie zwyczaje w swojej istocie naprawdę są tak daleko od tego co dzieje się na naszym podwórku?
Wspominałaś wcześniej o pytaniach o dzieci, rodzinę, karierę, którymi podmęcza takiego koczownika jak ja czy Ty, świat. Zostawię na moment ten świat, który zostawiłyśmy za sobą, bowiem paradoksalnie nie z tej strony pada na mnie grad pytań. Tłumaczyć się muszę za to prawie każdemu spotkanemu człowiekowi po drodze. Nie z kariery, przyszłości i innych spraw, ale z nieposiadania dzieci. Ten temat pojawia się zawsze i jest drążony bez końca na tyle na ile wspólny język pozwala. Mogę tłumaczyć wachlarzem powodów dla których nie posiadam dzieci i nigdy nie być zrozumiana, co najwyżej zaakceptowana w kategoriach „dziwoląg” lub grzecznościowo przemilczana do momentu, gdy pojawi się kolejna osoba z tym samym pytaniem. Ale jest jeden argument, który nauczyłam się zamyka dyskusję i którym udaje mi się dotrzeć do rozmówcy. Kiedy opowiadam taką (uproszczoną) historię. „Na Zachodzie ludzie nie mają czasu. Pracują. Mąż pracuje i żona pracuje. Ciężko, czasem od 7 rano do 7 wieczorem, czasem dłużej. Na Zachodzie młodzi ludzie nie mieszkają z rodzicami, więc dziecko idzie do przedszkola albo żłobka i tam spędza cały dzień widując zmęczonych rodziców przez kilka godzin dziennie, czasem nawet nie tyle”. Chciałabym, żebyś zobaczyła oczy niektórych moich rozmówców. Mam wrażenie, że dla nich to jest historia nie mniej wstrząsająca niż dla nas los Kumari. Dla ludzi, dla których sensem istnienia (nie ma w tym cienia przesady) jest posiadanie dzieci, dla których to jest powód dla którego jesteśmy na tym świecie, dla których dzieci to fundament wszystkiego, dla tych ludzi dość popularny schemat wychowawczy Zachodu jest powodem dla którego są w stanie zrobić wyjątek w swoich żelaznych poglądach na sens życia.
Szalenie uproszczone te moje refleksje. Nie wiem czy to dobrze czy źle, szczerze mówiąc. Z jednej strony podróż wyzwala całą lawinę przemyśleń, stymuluje do bezustannego kwestionowania spraw, obserwowania i próby zrozumienia świata. Z drugiej strony bariera językowa w większości miejsc, w których jestem, zmusiła mnie do uproszczenia moich poglądów. Do sprowadzenia ich do tych kilkunastu słów, które znam w danym języku. Miałam taki moment zachłyśnięcia się mądrością Azjatów. Ludźmi, którzy w jednym zdaniu potrafili ująć istotę miłości, szczęścia, tajemnic tego świata. Dopiero potem uderzyło mnie, że to barierze językowej w dużej mierze zawdzięczam te proste prawdy życiowe. Że sama, mając do dyspozycji garstkę słownictwa, ubieram w cztery słowa to co zajęłoby mi noc zawiłego tłumaczenia.
I tak gdzieś pomiędzy tłumaczeniem z długimi ogonami wątków pobocznych, a upraszczaniem poglądów do kilku zdań, chciałam się podzielić z Tobą refleksją, która poniekąd łączy się z naszymi rozmowami o dzieciach. W jakimś łamanym tajskim czy farsi to brzmiało by tak „Zachód – kult młodości, Wschód – kult wieku”.
Myślę, że to samo oburzenie jakie budzi w nas niedola dzieci w krajach trzeciego świata, można przyłożyć do zachodniego traktowania starszych ludzi w oczach kultur Wschodu. Samotność na którą skazany jest często starszy człowiek na Zachodzie, w Azji jest niepojętym wręcz okrucieństwem. To jest chyba największa różnica jaką widzę między Wschodem a Zachodem.
Myślę o bloku na warszawskim Muranowie, w którym mieszkała moja babcia. O starszych paniach w oknach swoich samotnych mieszkań. O rozmowie z kolegą, który opowiadał mi ostatnio o tym, ile jest w Polsce samotnych starszych osób, którym nikt nie ma czasu zrobić zakupów. To w Azji się nie zdarza. W Azji życie nabiera wartości razem z tym jak trwa, zbiera doświadczenia, obrasta w mądrość, służy innym ludziom. Na Zachodzie odwrotnie. Życie zdaje się być najcenniejsze zanim nawet narodzi się nowy człowiek. Poszłabym nawet dalej. Nie tylko atencja wobec dzieci i porzucenie w ferworze zajęć osób już niedomagających, ale ogólnie zachodnia cywilizacja opętana jest kultem młodości, wszystko jest podporządkowane jej utrzymaniu, zatrzymaniu czasu.
Wschód to kult wieku, hierarchia starszeństwa. To widać nawet w najmłodszym pokoleniu. Nowo-narodzone dzieci są wolnymi elektronami, poza strukturą rodziny i społeczeństwa. Istnieją naturalnie jak słońce, powietrze, burza. Nie naprawia się ich, nie karci. Potem przekraczają magiczny wiek dwóch lat i wszystko się zmienia. Są na dole drabiny starszeństwa. Jest im dawana miłość i opieka, ale oczekiwany jest od nich szacunek do wszystkich starszych osób. I tak stopniowo, z wiekiem nabierają obowiązków stosownych do ich możliwości i przywilejów z racji wieku. To dotyczy wszystkich, nie tylko dzieci. Nie okazywanie szacunku starszym to największy dyshonor. Niezapewnienie spokojnej, pełnej towarzystwa i opieki starości swoim rodzicom jest zupełnie poza kwestią osobistego wyboru. To jest święty obowiązek, absolutnie naturalny porządek rzeczy. Niesamowite jest to jak ten system działa, jak jest widoczny na każdym kroku, w jakie obrasta rytuały. Miałam ogromną przyjemność mieszkać z kilkoma azjatyckimi rodzinami i obserwować tę strukturę starszeństwa. Opowiem Ci o tym w którymś z kolejnych listów. Sama bardzo też jestem ciekawa jak to się odbywa na Twoim ukochanym kontynencie, w Afryce.
Teraz będę już kończyć, bo rozpisałam się niemiłosiernie, do tego na temat, któremu należy się cały osobny rozdział. Jeśli zacznę teraz o tym pisać nie zejdę przez kilka dni z tego Oszowskiego balkonu z którego do Ciebie piszę, nie wyjdę na drogę mijając kirgiskie bezgłowe panny młode, nie kupię zapasów lokalnego chleba i nigdy nie dojadę do Pamiru.
Wrócę tylko na koniec do tematu naszego listu, Kumari.
Boimy się o małą dziewczynkę, której ciało przejmuje bogini Kumarii. Boimy się o chłopca w którego ciele odrodził się inny, ważny człowiek. Boimy się, czy dzieje im się krzywda, czy ich wyróżnione boskością życie wypełnia jednocześnie cierpienie. Przedziwnie się złożyło, że ta dwójka jest nierozerwalnie związana z buddyzmem. Poddana jest tradycji, u której istoty stoi jedna z Czterech Prawd: „Wszystkie żywe stworzenia cierpią”. Tej samej tradycji, która ma nas wyrwać z kręgu cierpień, z Samsary, czyli naszego tutaj bytu na ziemi.
W świecie idealnym wszyscy, bez względu na wiek, płeć i pochodzenie bylibyśmy wolni od cierpienia. Tylko to nie byłby już nasz świat, buddyjska Samsara. To byłoby nasze zachodnie Niebo, buddyjska Nirvana. Nirvana – miejsce czy stan, do którego osiągnięcia potrzebni są starzy nauczyciele odrodzeni w ciele małego chłopca.
Osz, Kirgistan
(balkon z widokiem na bezgłowe panny młode)
P.S. Nie odpowiedziałam Ci w tym liście na masę ważnych wątków i pytań, wybacz. Bo to jest ze mną tak. Najpierw zbieram myśli, ale nie mogę się zebrać do pisania. A zabieram się porządnie, nawet najczęściej usiądę gdzieś na moment, gdzie jest prąd i kawałek odosobnionej przestrzeni, w której komputer nie wywołuje zainteresowania i nikt mi nie wisi na ramieniu oraz nie goni kursora paluchem po ekranie. To jest mój błąd numer jeden. Zawsze, bez wyjątków, opada na mnie niemoc. Wszystko jest, i myśli i pomysły i odpowiedzi, ale nic nie przelewa się na papier. Po kilku dniach wreszcie ruszam. I wtedy, proszę uprzejmie, wena (jaka matka taka córka) rozpościera skrzydła. Lubi skubana podróżować i w nosie ma, że ja nijak nie mogę stukać w klawiaturę na pace ciężarówki, a tym bardziej będąc gościem w szoferce. Posadzona elegancko przy stole, kawa zaparzona, komputer naładowany, milknie jak zaklęta. Wiec doskonalę sztukę utrzymania długopisu w dłoni na tutejszych drogach, w desperackiej próbie poczynienia jakichś notatek. To kiedyś będzie świetny materiał na konkurs, bo nawet ja nie jestem w stanie odszyfrować co tam wypisałam. Kilkadziesiąt stron, które wygląda jak recepta od ordynatora szpitala przynajmniej, a nie przypominam sobie, abym takie szlachetne nauki kiedykolwiek pobierała.
Mam taki folder „Listy niewysłane”, w którym mieszkają listy, które nigdy nie miały dotrzeć dalej niż ów folder. Szaleństwo samotności:) Teraz gromadzi mi się bogata kolekcja listów, mieszkających w czarnym notatniku, na który jak nic przyjdzie mi nakleić etykietkę „Listy zaszyfrowane”.
Lecę, bo strasznie już jestem spóźniona!
¹ Pojęcie „ateista” w Azji nie istnieje. Oczywiście możesz próbować wytłumaczyć, ale koncepcja nie wierzenia w nic jest szczytem abstrakcji. Lub kalectwa. Najbliżej jak mi się udało zbliżyć do względnego porozumienia w kwestii wiary to „animista”. Wiem, zupełnie co innego, ale życie to sztuka kompromisu….
Załączam zdjęcia bezgłowych, żebyś nie myślała, że ja gołosłowna dla odmiany:
fot. Osz, Kirgistan
A ja mam taka refleksje dotycząca tego zachodniego swiata, tutaj dzieci ( w zdecydowanej większości ) sa obciążone ogromnymi oczekiwaniami rodziców , ile razy słyszę o manipulacjach malego dziecka, które tak naprawde płacze bo potrzebuje bliskości, o małych terrorystach – dzieciach które na swój sposób probuja zaspokoić potrzebę bycia blisko, bycia ważnym, potrzebę samostanowienia , maja byc jakieś , najlepiej nie krzyczeć nie bałaganic, nie brudzic sie, a swobodna zabawa i odkrywanie swiata które często wiąża sie z brudem, obfitymi kolanami , i wieloma nieakceptowalnymi przez dorosłych rzeczami kończą sie działaniami dziecka pod pełna kontrola rodziców. Tutaj nadal rzadkie jest noszenie w chuscie, spanie z dzieckiem, rozumienie ich potrzeb, szacunek do uczuć i tak po prostu bycie z dzieckiem i słuchanie. Moja znajoma z Ameryki Południowej ( zapadło mi to w pamięci chociaż wtedy nie byłam zainteresowana tematem dzieci) pamietam jak powiedziała ze dzieci z Polski jak tam przyjeżdżają to sa potwornie wycofane i zahukane. Trudno sie dziwić jak od malego trzeba byc tak perfekcyjnym , szkoda tylko ze rodzice aż tak perfekcyjnie nie sa 🙁
„Wschód to kult wieku, hierarchia starszeństwa. To widać nawet w najmłodszym pokoleniu. Nowo-narodzone dzieci są wolnymi elektronami, poza strukturą rodziny i społeczeństwa. Istnieją naturalnie jak słońce, powietrze, burza. Nie naprawia się ich, nie karci. Potem przekraczają magiczny wiek dwóch lat i wszystko się zmienia. Są na dole drabiny starszeństwa. Jest im dawana miłość i opieka, ale oczekiwany jest od nich szacunek do wszystkich starszych osób. I tak stopniowo, z wiekiem nabierają obowiązków stosownych do ich możliwości i przywilejów z racji wieku. ”
Kasiu, zgadzam się z Tobą. Kult młodości na Zachodzie w pełnym rozkwicie, niestety, mam nadzieję, że nie przedostanie się na Wschód.
Ucałowania!
A gdzie szukać odpowiedzi na te fundamentalne poszukiwania sensu lub bezsensu poza doktrynami religijnymi? Dlaczego tylko religia ma byc odpowiedzią? Dlaczego „bajkowość” zamiast rzeczywistości? (jesli rozumiecie co mam na mysli)
Świetnie jest móc spotkac się z ludźmi, których podobne potrzeby gnają w świat poszukiwań……………….
Swietne przemyslenia i obserwacje. Wspaniale sie Ciebie czyta. Pozdrawiam
Dziękuję Justyna! Bardzo się cieszę, że Ci przypada ta moja pisanina do gustu. Pozdrawiam serdecznie z Nikaragui!