Kogo Kasia w Birmie spotkała

Schroniłam się przed upałem w najbliższej restauracyjce. Schron to był raczej lichy. Co prawda słońce już nie paliło skóry, ale za to powietrze zgęstniało w bezokiennym wnętrzu w falującą zawiesinę. Podwieszone pod sufitem gigantyczne łopaty wiatraka bezskutecznie próbowały je mielić, stękając przy tym głośno z wysiłku. Mimo wszystko było to środowisko przyjaźniejsze niż palące słońce, więc obiecując sobie rychły zakup parasolki, weszłam. Licznie zgromadzeni klienci odprowadzili mnie wzrokiem do stolika i wywołali właściciela zanim zdążyłam podnieść wzrok. Jest taki poziom gorąca, w którym podniesienie wzroku jest wysiłkiem, wymagającym mobilizacji całego organizmu. To był właśnie ten przypadek. Wymieniłam się uśmiechami z resztą gości i na ręce nieco speszonego właściciela knajpy złożyłam zamówienie w postaci kawy. Nie to, żeby to był najlepszy wybór na taką kanikułę, ale tylko tyle potrafiłam po birmańsku zamówić. Siedziałam, chłonąc stan bezruchu.

Moje pierwsze dni w Birmie. Dobre dni. Oddech od nostalgii, którą przyniosły mi kolejne samotnie spędzone Święta Bożego Narodzenia, w Laosie, bardzo daleko od domu i karpia w galarecie. Laos to był piękny, ale niebezpieczny wybór, bowiem w Laosie mieszka Melancholia. I bardzo temu Laosowi jest z nią do twarzy, bardzo, zachwycona byłam. Nie zmienia to faktu, że mnie w międzyczasie kontemplowania tego laotańskiego piękna nostalgia trafiła i za nic nie chciała opuścić. Na Sylwestra postanowiłam sobie zafundować po pierwsze towarzystwo, a po drugie rozrywkę i udałam się do Kambodży. Zafundowałam sobie obie, najlepszego gatunku i z takim impetem, że przed dwunastą zasnęłam. Nie muszę chyba wspominać, że po przebudzeniu dnia następnego nostalgia wisiała mi nad łóżkiem niczym królewski baldachim, najwyraźniej przegapionym Sylwestrem podkarmiona. Pojechała ze mną zwiedzać Phnom Pehn, pojechała nad ocean i nie mogę powiedzieć, to nie było przykre towarzystwo. Nostalgia potrafi być przyjemnie smutna i refleksyjna, ale na dłuższą metę potrafi też być nieco męcząca.
Tak podmęczona wsiadłam do samolotu do Rangun i kiedy postawiłam swoją bosą stopę na Birmańskiej ziemi całe zmęczenie razem z nostalgią rozpuściło się w bajkowym krajobrazie. (Stopa nie była bosa metaforycznie, była bosa bardzo dosłownie, bo zgubiłam klapki biegnąc spóźniona do samolotu.) Nie potrafię sobie wyobrazić wrażenia jakie robi Birma na kimś, kto przylatuje prosto z Europy. Na mnie, żyjącej w tym czasie od półtora roku w Azji, zrobiła wrażenie kolosalne. Szłam boso po ulicach Rangunu i czułam się jakbym wylądowała po drugiej stronie lustra. Oniemiała patrzyłam na budynki w odcieniu błękitu, który nie występuje w naturze, tajemnicze mosiężne drzwi prowadzące na kolorowe podwórka, krzesełka w rozmiarze dla krasnoludków, ustawione na ulicy przy malutkich stolikach, między którymi dziewczynka w sukience a la Alicja z Krainy Czarów podaje kawę. Dobre dni.

Wiatrak dyszał rytmicznie. Siedząc nad parującą kawą, kontemplowałam jak niezwykle uprzejmi są Birmańczycy. Nikt mnie nie nagabywał, obserwowana byłam jedynie dyskretnie, a kontakt wzrokowy kończył się na przepraszająco-ciepłym uśmiechu. To prawdziwa rzadkość w Azji. Było mi miło, ciepło na duszy i gorąco na ciele. I nagle, w zwolnionym tempie (co jest w tym upale jak najbardziej zrozumiałe), z zacienionego rogu wyłonił się mężczyzna. Wyłaniał się i wyłaniał w swojej imponującej posturze. Na tle szczupłych i drobnych Birmańczyków wyglądał jak olbrzym, ale mimo to w jego ruchach była niezwykła łagodność. Uśmiechem zapytał czy może się przysiąść. Uśmiechem odpowiedziałam, że oczywiście. Siedzieliśmy w milczeniu i uśmiechach, może o coś zapytał, może ja coś odpowiedziałam. Mało to prawdopodobne, bo jednak bariera językowa nie zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A jednak miałam wrażenie, że w jego dobrotliwym uśmiechu było więcej mądrości, niż dałoby się ująć słowami. Że nie zadawał pytań, bo znał odpowiedzi. I że przysiadł się nie bez powodu. Do złudzenia mi kogoś przypominał, kogoś bardzo znajomego. Patrzył na mnie rozbawionymi oczami jak się patrzy na kogoś kto jest bliski rozwiązania zagadki. Patrzył, a na mnie spływała dziecięca błogość i beztroska. I nagle go rozpoznałam. Spojrzałam na czapkę, a on mrugnął do mnie szelmowsko okiem.

Tak spotkałam Świętego Mikołaja w Birmie. Może był na wakacjach, a może był mi potrzebny.

Rangun, Birma, Luty 2011 roku

One Comment

  1. Janusz

    Pani kasiu,
    dziekuje ogromnie, bardzo mnie Pani ucieszyla mikolajkowa wzmianka.
    Posylam Pani mysli serdeczne i najlepsze zyczenia pogodnych oraz pelnych fantastycznych wrazen dni. 3-mam kciuki za Pani powodzenie. Obiecuje napisac wiecej.
    Janusz B.

Leave a Reply

Your email address will not be published.
Required fields are marked:*

*