Jako, iż oryginał powoli tonie w czeluściach internetu, ale także dlatego, że tym wywiadem odpowiedziałam na lwią część pojawiających się od Was pytań, postanowiłam tchnąć w tę rozmowę drugie życie. Republikuję tekst, tak jak pojawił się on w „Wiadomosci24”, natomiast dorzucam kilka nowych zdjęć, ze specjalną dedykacją dla tych z Was, którzy oryginalny wywiad tak mile komentowali. Chciałam Wam dorzucić całą galerię, ale takiej ilości skomasowanej mnie, to w całej swojej dzielności znieść nie zniosę. Co nie znaczy, że nie będę w przyszłości ponownie próbować!
Korzystając jeszcze przez chwilę z faktu, iż mam głos, chciałam gorąco podziękować Pani Redaktor Lidii Raś za ciepłą, intrygującą rozmowę, która wyszła daleko poza to, co dyktafon i papier dał radę pomieścić.
Zapraszam na wywiad.
Katarzyna Tołwińska, a raczej Kasia jalan jalan, bo od kiedy w 2009 roku wyruszyła w podróż, to jej imię. „Jalan jalan” znaczy podróżować, a ona sama mówi, że odwrotu od tego wyboru już nie ma. Kiedy w marcu tego roku została laureatką konkursu Dziennikarz Obywatelski 2013 Roku w kategorii Styl życia za swój blog „kASIA jalan jalan”, też była daleko od Polski. Dziś jest w Warszawie i opowiada Wiadomości24 o swoim „stylu życia”.
Lidia Raś: Była Pani docenianym pracownikiem korporacji, miała przed sobą karierę zawodową, ale nagle stała się Kasią jalan jalan czyli Kasią w podróży. Dlaczego zdecydowała się Pani na tak radykalną zmianę?
Katarzyna Tołwińska: Prowadziłam bardzo szczęśliwe życie; miałam świetną pracę, samochód, mieszkanie, znajomych, zainteresowania, pasje. Ponadto, akurat, gdy podjęłam decyzję o wyjeździe, pojawiło się mnóstwo bardzo ciekawych propozycji od headhunterów. Tylko że dla mnie to już wtedy nie miało znaczenia. Miałam poczucie, że jest coś więcej, że to szczęśliwe życie w europejskim wydaniu, to nie wszystko. Wcześniej sporo podróżowałam, byłam na Karaibach, w Indiach, organizowałam ekspedycje offroadowe w głąb Kaukazu, do Kałmucji, Gruzji i Kurdystanu. Jeździliśmy w ekipie doświadczonych polskich offroadowców, dzięki temu udało nam się dotrzeć do miejsc bardzo trudno dostępnych, przywieźć niewiarygodne przygody. Ale to były krótkie wyprawy. Czułam, że takie wyjazdy są dla mnie tylko muśnięciem bycia gdzieś. Więc z tyłu głowy dojrzewała myśl o wyprawie, z której nie trzeba wracać w określonym czasie.
To cofnijmy się do 2009 roku. To wtedy wyszła Pani z domu i ruszyła w stronę Iranu.
Wcześniej, od 3 lat myślałam o takim wyjeździe, ale tak naprawdę nigdy nie doszłam do etapu rzeczywistych przygotowań. Wreszcie w 2009 roku z moim ówczesnym partnerem podjęliśmy decyzję: ja zamykam wszystkie moje projekty zawodowe i pracuję do ostatniego momentu, on organizuje całą logistykę wyjazdu. Kiedy on na kilka tygodni przed wyjazdem wycofał się z mojego życia, zostałam de facto w stanie przygotowań sprzed pierwszych mrzonek o wyjeździe. Bez wiz, bez planu, bez jakiejkolwiek wiedzy o tym gdzie, co i jak. Chwilę kontemplowałam w oniemieniu tę sytuację, aż któregoś dnia usiadłam przy komputerze i tak po prostu zabukowałam bilet do Istambułu. Potem zaczęłam w pośpiechu załatwiać wizę do Iranu i dostałam ją na kilka dni przed wylotem. Ja naprawdę się nie przygotowywałam do tego wyjazdu w jakiś szczególny sposób. Nie chcę powiedzieć, że takie rozwiązanie polecam wszystkim, ale w moim przypadku sprawdziło się idealnie. Pakowałam się na kilka godzin przed odlotem. Od przyjaciół dostałam jakiś podstawowy sprzęt, czołówkę, baterie do aparatu, kolega wcisnął mi do ręki kartkę z rozpiską jak dojechać do guesthouse’u w Istambule (nawet na nią wtedy nie spojrzałam, w takim byłam amoku). Gdy już wreszcie w Istambule doszłam do hotelu, usiadłam w podpiwnicznej zadymionej kafejce, odetchnęłam i dopiero poczułam, że jestem w tej wymarzonej podróży.
Często słyszy Pani pytanie o powody samotnego podróżowania?
Bardzo często. Jestem przekonana, że dla mnie samotna podróż jest właściwym wyborem. Szczególnie teraz po czterech latach w drodze, kiedy miałam unikatową możliwość wniknięcia w głąb tej samotności. Inna zupełnie jest samotność po miesiącu podróży, inna po roku, a jeszcze inna po trzech. To jest jedna z tych sytuacji, gdzie trzeba czasu, żeby czegoś doświadczyć, poznać siebie w danej sytuacji. Samotnie inaczej doświadczam świata, inaczej też reaguje na mnie świat. Przez miesiąc wędrowałam z innym podróżnikiem, bardzo doświadczonym, z którym doskonale się dogadywałam. Moja podróż bardzo się wtedy zmieniła. Pojawił się nowy byt – nasz wspólny świat. Taka trochę bańka mydlana, która skądinąd ma wiele zalet, jest buforem bieżących wydarzeń, daje wytchnienie, pozwala przetrawić doświadczenia. Ale jednak odgradza od otoczenia, częściej zwraca nas ku sobie niż na zewnątrz. A przecież to ostatnie jest sensem mojej wędrówki, więc muszę mieć nie lada powód, żeby zrezygnować z mojego “prywatnego widzenia” ze światem.
I tak przez 4 lata wędrowała Pani przez: Iran, Indie, Bangladesz, Tajlandię, Malezję, Singapur, Indonezję, Kambodżę, Birmę, Filipiny, Borneo – że wymienię tylko część miejsc, które Pani odwiedziła. Bardzo mnie ciekawi organizacyjna strona Pani podróży.
Logistyka w moim przypadku opiera się na prostej zasadzie: okaże się na miejscu (śmiech – przyp. red.). Podróżuję bez przewodników i bez przygotowania merytorycznego. Najczęściej staram się tak rozegrać sytuację, by być niezależną. Próbuję więc znaleźć hotel i mieć swój pokój, bo bardzo tego potrzebuję. Polecenie mi jakiegoś sprawdzonego miejsca jest zwykle niemożliwe, ponieważ wędruję po terenach, gdzie turyści się raczej nie zapuszczają. Zakładam po prostu, że na miejscu będzie jakiś hotel, albo choć policja (parę razy spałam na drewnianych ławach na posterunku policji); ewentualnie plaża (śmiech – przyp. red.)
Jeśli chodzi o jedzenie, to podeszłam do tematu bezlitośnie. Od początku, gdy zaczęłam podróżować, zdecydowałam się jeść wszystko, co je lokalna ludność i taką też wodę piłam. W Iranie nie było to problemem, ale jeśli chodzi o Indie i Bangladesz to gorzej pod względem higieny nie można trafić w tamtej części świata. Ale ja przeżyłam bez problemu. W ciągu 4 lat wędrówki zatrułam się tylko raz, gdy przyjechałam po 1.5 roku podróżowania do Kuala Lumpur. Wygłodniała zachodniego jedzenia, poszłam do pewnej sieciówki i skusiłam się na sernik, który kosztował tyle, ile wynosił mój dzienny budżet na jedzenie. Zjadłam i pochorowałam się potwornie. Ale to tylko ten raz (śmiech – przyp. red.)
Nawet jeśli podróżuje się oszczędnie, skądś trzeba brać fundusze na taką wyprawę.
Podróżuję za ok. 300 dolarów miesięcznie, czyli ok. 900 zł. Ten koszt wynika też z tego, że nurkuję, a to dość drogi sport. Ale są takie miesiące, że wydaję mniej, np. tylko 80 dolarów. Dzięki temu, że wynajmuję swoje mieszkanie w Polsce (o ile wynajmuję), mam pieniądze na bieżącą podróż. Często słyszę pytania, czy rozważałam możliwość podjęcia pracy w Azji, co pozwoliłoby mi zwiększyć budżet. Nie, nie rozważałam, ponieważ nie mam takiej potrzeby. A raczej, nie oddałabym mojego czasu w podróży za czas na zarabianie pieniędzy. Żyję skromnie, na takim poziomie, jak społeczność, do której trafiam. W jakim celu miałabym posiadać więcej? Żeby mieć wykwintniejsze jedzenie? Wygodniejsze łóżko w hotelu? Żeby pojechać pociągiem zamiast stać godzinami przy drodze czekając na autostop? Pieniądz, sam w sobie, przestał mieć dla mnie wartość. Gdy myślę o 4 dolarach, to zastanawiam się, co one dla mnie oznaczają i dokonuję wyboru: piwo czy jedzenie na dwa dni. Ja nie jestem na długich wakacjach. Mój wybór, to często ciężki kawałek chleba. Ci, którzy mówią: „zazdroszczę” – mogą robić to samo co ja. Każdy może to robić, tylko wpierw trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: Ile to jest dla mnie warte? czy naprawdę chcę spędzać długie godziny na obskurnym dworcu, czekając na lokalny autobus, albo jeść podłe jedzenie? Ja chcę, bo dla mnie to, na co się to przekłada, ma ogromną wartość.
Musi mieć Pani przy sobie wszystko co niezbędne. Bagaż, który Pani dźwiga, jest bardzo duży?
On ewoluuje (śmiech – przyp. red.). Jak już jest za duży, to go rozpakowuję. W dużym plecaku mam zwykle od 15 do 20 kg, a w małym ok. 7, bo dźwigam w nim sprzęt: aparat, laptop. Duży plecak wynika tylko z tego, że potrzebuję takiej namiastki swojego domu. Mam w nim np. poduszkę (śmiech – przyp. red) . Dźwigam też książki, które stanowią łącznik z moją kulturą. Czasem bywa i tak, że przez 6-7 miesięcy nie widzę książki w żadnym języku, więc to dla mnie ważne. No ale w pewnym momencie, gdy mi coś w kręgosłupie strzeli, żegnamy się (śmiech – przyp. red.) I wtedy z pietyzmem oddaję je konkretnym ludziom z dedykacjami, z rysunkami dla dzieci.
Podróżowanie nie jest dla Pani synonimem zwiedzania, a czym w takim razie jest?
Przez 4 lata miałam kilka takich momentów, kiedy chciałam zdefiniować co to znaczy być podróżnikiem, ale w końcu się poddałam, bo zdałam sobie sprawę, że definicja jest bardzo indywidualna. W dodatku, wraz z upływem czasu, zmienia się, tak jak zmienia się sposób patrzenia na świat. Mało tego, samo definiowanie przestaje mieć znaczenie. Definicje to domena zachodniego świata. Może więc podróżnikiem jest ktoś kto wyjeżdża i interesuje się tym co wokół niego? A może ktoś, kto szuka ludzi, jako głównego źródła informacji i podróżuje w naturalnym tempie? Mnie takie podróżowanie interesuje najbardziej.
Nie zwiedza Pani muzeów, ale za to patrzy na ludzi, żyje z nimi, łowi ryby, uczy dzieci, staje się częścią społeczności.
Najbardziej zależy mi na tym, by być częścią tej społeczności. Gdyby nie wizy, które są jedynym czynnikiem ograniczającym mnie, to zostawałabym na tyle długo, na ile czułabym, że mogę i chcę zostać. Byłam np. w wiosce łowców wielorybów (która niestety już została opisana w przewodnikach, więc zaczęły docierać tam jednodniowe wycieczki) i widziałam jak gigantyczna jest jakościowa różnica między mieszkaniem z tymi ludźmi a wpadaniem na jeden dzień, by zrobić kilka pięknych zdjęć i wyjechać. Częściej jestem już po stronie tubylców i słucham co myślą o zachowaniu turystów, dalekim często od ideału. Słyszę też owych turystów i widzę jak pochopne i powierzchowne wnioski wysnuwają. Sama zresztą bywam taką turystką.
Ponieważ podróżuję tylko lokalnymi środkami lokomocji, więc przemieszczam się powoli. Niekiedy oznacza to np. miesiąc czekania na jakąś łódź, która albo przypłynie, albo nie. Ale dla mnie to nie kłopot, a przywilej czasu, w którym mogę zaprzyjaźnić się z rybakami, bosmanami, z panią sprzedającą jajka. Bardziej interesujące jest dla mnie obserwowanie przez ten miesiąc życia portowego niż ekspresowy przejazd przez Wietnam, Kambodżę i Laos, jak często pożytkują taki czas inni turyści. Na ich liście zrealizowanych celów jest zapewne wiele ważnych zabytków, a na mojej tylko świetny kontakt z bosmanem (śmiech – przyp. red.), ale dla mnie to on jest szczególną wartością. Często też, konsekwencją nawiązania dobrych stosunków w porcie może być np. dostanie się na statek cargo, na który normalnie nie zabiera się pasażerów. Mnie się to jednak zdarzyło, bo miałam czas i chciałam poświęcić go tym ludziom. Dzięki nim, mogłam przez dwa tygodnie pływać po odległych, zapomnianych wyspach, oglądając wieloryby, zachody słońca i inne magiczne zjawiska.
Co Pani dał kontakt ze Wschodem? Romantycy łączyli podróż na Wschód z podróżą w głąb siebie. Pani też dowiedziała się czegoś o sobie?
Podróże nauczyły mnie bardzo dużo. Nie jestem może inną osobą, ale nauczyłam się wiele i nie ma już dla mnie powrotu.
Zabrzmiało poważnie…
Tak, bo widziałam ogromnie dużo w kwestii ludzkiego szczęścia i nieszczęścia; całe spectrum rozmaitych emocji, które na Wschodzie często są inne i inaczej okazywane niż w świecie zachodnim. Pewne sprawy musiałam przewartościować, spojrzeć na nie z innej perspektywy. Jeszcze raz wspomnę o wiosce łowców wielorybów. To miejsce, gdzie można legalnie łowić wieloryby, ale tylko na własny użytek. Ci ludzie żyją w niesamowitej symbiozie z morzem, a jednocześnie, jak na mój europejski umysł, zachowują się niezrozumiale okrutnie w stosunku do zwierząt. Mieszkając z nimi, jedząc te wieloryby na obiad, uczestnicząc w powrotach z połowów i widząc brutalne zachowanie łowców, nie mogłam sobie z tym poradzić. Starałam się z nimi o tym rozmawiać. Znam język indonezyjski, ale oni mówią raczej swoim lokalnym dialektem. Mimo to prowadziłam dyskusje na temat empatii, współczucia, odczuwania przez zwierzę. Minęło kilka wieczorów zanim ustaliliśmy o co nam chodzi, ale nie doszliśmy do punktu wspólnego. Zwierzęta nie mają dla nich takiego wymiaru jak dla mnie. Cierpienie zwierząt nie istnieje tam w takim wymiarze. A jednocześnie to są dobrzy ludzie, do szpiku kości dobrzy. Takie, i wiele innych tego typu spotkań, nauczyły mnie pokory wobec własnych przekonań. Pokazały jak nieskończenie skomplikowana jest natura ludzka, jak bardzo czynniki zewnętrzne kształtują kim jesteśmy, jak bardzo mała jestem ja w obliczu wszystkich odcieni szarości, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Do komfortu życia w tej błogiej nieświadomości nie ma już dla mnie powrotu.
A nauczyła się Pani jak radzić sobie z nędzą, która jest tak powszechna w Azji, z żebractwem, które staje się sposobem na życie, z obyczajami, które Europejczykowi trudno pojąć?
Nie przechodzę nad tym do porządku dziennego, ale to staje się moim porządkiem dziennym. Ja zostaję w tych miejscach i tkwię w tych problemach. Mogłabym oczywiście wyjąć pieniądze i “uratować” od nędzy dziecko, ale w dłuższej perspektywie to nie jest dobre działanie. Widziałam wiele przerażających ludzkich historii, które były bezpośrednim wynikiem takiej dobroczynności. To co czuję, że ja mogę zrobić, to traktować każdego człowieka po partnersku, okazać mu szacunek, podzielić się posiłkiem, rozmową, pozwolić by w toku naszej znajomości naturalnie pojawiły się aspekty w których mogę pomóc. To działa w dwie strony. Jeśli ktoś widzi we mnie tylko worek z pieniędzmi i oczekuje „europejskiej litości”, to ja taką relację kończę, bo nie chcę być tak traktowana. To naczelna zasada, której się trzymam.
Najtrudniejsze emocjonalnie są dla mnie nie zderzenia z żebractwem, ale spotkania z ludźmi walczącymi, którzy mając ogrom nieszczęść na swoich barkach, żyją i robią co mogą, by utrzymać siebie, rodzinę, albo żeby po prostu nie dać się pokonać i hołdować świętości życia. Ich nieprawdopodobna siła, godność jaką potrafią zachować powoduje, że płacz dławi mnie w gardle. Z takimi ludźmi zostaję na tyle na ile mi pozwolą, próbuję ich odciążyć, czy to są popołudniowe korepetycje z matematyki dla dzieci, czy nocne czuwanie przy chorym dziecku czy po prostu razem spędzony czas, który wprowadza w ich życie powiew egzotyki. O tym się prawie w ogóle nie mówi, a z mojego doświadczenia wynika, że właśnie obecność w czyimś życiu, przynosi ludziom najwięcej radości. Jest o niebo ważniejsza niż wsparcie finansowe. To jak obcujemy z ludźmi zostawia ślad w ich życiu i od nas zależy jaki on będzie.
Pani z ogromnym szacunkiem wchodzi do tych społeczności…
Jeśli nie stać mnie na to, by wejść do kogoś z szacunkiem i poddaniem, ponieważ jestem gościem, to lepiej bym wcale tam nie wchodziła. Nie przestawiam nikomu mebli i nie organizuję życia, za to akceptuję wszystko co widzę (nie mówimy o sytuacji, gdyby komuś działa się krzywda). Gdy mieszkałam w Aceh (dość ekstremalne miejsce, z prawem szariatu, rózgami za przewinienia), chciałam tam zorganizować dyskusyjny klub filmowy dla kobiet, ale nie były tym zainteresowane. Tak jak nie widziały powodu pozbywania się burek i hidżabów, które w obiegowej opinii Zachodu, są elementem uciemiężenia kobiety. Także w Malezji młode, wykształcone dziewczyny, które współpracują z obcokrajowcami, mówiły mi, że wychodząc na ulicę ubrane w hidżab, czują się bezpiecznie. Nikt ich nie zaczepia, nie gwiżdże za nimi. Sama, gdy wychodziłam w chuście na głowie, byłam zupełnie inaczej traktowana niż turystki, które nie akceptowały tego obyczaju. Tymczasem to też symboliczne uszanowanie zasad kultury, do której weszłam. Szanuję i proszę o uszanowanie mnie. Być może my ludzie Zachodu mamy rację na swoim własnym poletku, ale przenoszenie naszych zasad na inne kultury jest wg mnie katastrofalną próbą.
Przez to, że tak długo podróżuję, wiele spraw nie robi już na mnie wrażenia. Mogę spać na czymkolwiek, toaleta w europejskim wydaniu to wg mnie zbytek i niepotrzebny luksus. Nauczyłam się, że prostota i brak przywiązania do rzeczy ułatwiają wiele spraw. Nauczyłam się też, że Azja funkcjonuje na nieobalalnym systemie rodziny, zupełnie innym niż europejski. U nas trzeba jak najwcześniej uzyskać niezależność i odseparować się od rodziców. W Azji jest odwrotnie. Tam wszyscy żyją ze sobą, z wiekiem zyskuje się dodatkowe przywileje i coraz większy szacunek. W Aceh, dotkniętym wpierw wojną niepodległościową, a potem tsunami, rodziny zostały mocno przetrzebione, ale natychmiast po kataklizmie, zaczęły się ponownie dobierać. Te „macki” rodzinnych relacji idą tak daleko, że ani dziecko, ani osoba starsza, nie są tam same. Ten szacunek dla wieku ma dla mnie zdecydowanie więcej sensu, niż pietyzm w stosunku do małego człowieka i kompletne zapomnienie, gdy jest się już starym i nieproduktywnym. Byłam wychowana w szacunku do osób starszych, ale Azja jeszcze bardziej wpłynęła na moje myślenie na ten temat.
Z szacunkiem i zrozumieniem podchodzę też do tempa życia na Wschodzie. Oczywiście, cały czas mam na myśli mniejsze ośrodki, gdzie zachodni styl życia jeszcze nie dotarł. Powolność wynika często z braku pracy, z jej sezonowości, ale ludzie szukają chwil dla siebie. Rozmawiają ze sobą, chętnie się śmieją, budują relacje, a ich słynna mądrość życiowa to nie mit. Tymczasem my, ludzie Zachodu, zbieramy dyplomy, certyfikaty… Gdy sobie pomyśle, ile ja miałam tych certyfikatów, to sądzę, że mogłabym ze trzy ogniska z nich rozpalić i ogrzać kilka rodzin. I to byłoby chyba najlepsze ich przeznaczenie (śmiech – przyp. red. ). Gdy zadawano mi pytanie: po co tak pędziłaś? Nie bardzo potrafiłam odpowiedzieć.
„Wszystko kwestionuję, jest coraz mniej rzeczy o których mogę powiedzieć, że tak właśnie jest. Im więcej widzę, tym mniej wiem. Wiem na pewno” – napisała Pani na swoim blogu. Lekcja dla człowieka Zachodu?
To nie jest budująca świadomość, bo zdecydowanie lepiej jest wiedzieć. Ale w tej chwili jestem już na tym etapie, że cenię sobie stan, w którym „wiem, że nic nie wiem”. Dochodzenie do niego jest jednak męczące. Myślę, że dlatego obudowujemy się tymi certyfikatami, a media i tzw. opinia publiczna budują monolityczną opinię na temat jakiegoś tematu, kraju czy zjawiska, bo daje nam to spokój, uwalnia od zajmowania się problemem. Decydujemy: jest tak i koniec. Stworzenie prawdziwego obrazu danego problemu jest niesamowicie trudne; wielowymiarowe i wielowątkowe, bo każda historia może mieć wiele kontekstów, w których istnieje. Kwestionowanie wszystkiego to nie jest łatwy stan, ale dla mnie bardzo rozwijający.
Igra Pani z niebezpieczeństwem samotnie podróżując?
Poza Afganistanem, do którego pojechałam myśląc, że to będzie taki Iran z 2009 roku, przyjazny i bezpieczny, nigdzie nie czułam się zagrożona. Zwykle wędruję poza szlakami turystycznymi, do miejsc gdzie Europejczyka nie było latami. Jestem trochę jak wielbłąd spacerujący zimą po Warszawie, którego nie da się nie zauważyć: blondynka, jasnoskóra, wyższa niż Azjatki… Próba zrobienia mi czegoś złego, byłaby próbą desperacką. Oczywiście desperaci są wszędzie na świecie, ale właśnie dlatego uważam, że coś złego może się przytrafić wszędzie; niekoniecznie w Azji. Moja samotna podróż powoduje, że Azjatom „włącza się” instynkt opiekuńczy, bo tam kobiety nie podróżują, a już na pewno nie podróżują same. Szybko więc znajdują się wokół mnie „bracia”, „ojcowie”, „matki”, którzy dbają, by nic mi się nie stało.
Wiele się w też w trakcie podróży nauczyłam. Dziś już nie miałabym fantazji, by w Indiach wsiąść do autobusu i pojechać gdzieś w dzicz, wylądować sama przy drodze i w miejscu, gdzie grasują tygrysy i jadowite węże czekać 4 godziny do świtu. Ponieważ trwały dla mnie jak wieczność, nauczyły mnie, by na ciemne noce zostawać przy ludziach. Zdarzyło mi się też popłynąć na wyspę bezludną. Wzięłam wodę, jak sądziłam w wystarczających ilościach, więc na początku nawet maskę do nurkowania w niej płukałam. Potem okazało się, że na ostatnie 2 dni pobytu wody mam jednak za mało i o ugotowaniu czegoś do jedzenia nie ma mowy. Poza tym byłam w Indonezji, gdzie jeśli się umawia na jakiś dzień to może to być w innym miesiącu. Na moje szczęście rybacy przypłynęli po mnie o czasie (śmiech – przyp. red.)
Mieszkała Pani na wyspie bezludnej?
Tak, był tam taki opuszczony dom. Mieszkałam na werandzie, bo w domu ulokowały się szerszenie, ale udało nam się podzielić przestrzenią (śmiech – przyp. red.).
I jak Pani tam sobie gotowała jedzenie?
Gdy dopłynęłam do pewnej indonezyjskiej wioski, wszystkim spodobał się pomysł, że zamieszkam na wyspie. Pożyczono mi naczynia, obdarowano kluskami i rybacy zawieźli mnie do tego magicznego miejsca. Dla tych ludzi moja obecność u nich jest ogromnym wydarzeniem, o którym będą opowiadać pokoleniami. W Papui czy w ogóle w Azji Południowo-Wschodniej ludzie mogą sprawiać wrażenie nieco infantylnych w pierwszej chwili, ale oni lubią się bawić, nie znoszą przewlekłych konfliktów, szukają radości życia. Chętnie więc wchodzą w takie abstrakcyjne sytuacje, jak zawiezienie białej Europejki na bezludną wyspę (śmiech – przyp. red.)
Wspomniała Pani o Afganistanie. To miejsce Panią przerażało?
To przepiękny kraj i cudowni ludzie. Jakimś cudem udało mi się dotrzeć do miast i wiosek i zobaczyć kawałek ludzkiego życia, ale do podróżowania dla samotnej kobiety jest to miejsce prawie niemożliwe. W Afganistanie nie jest największym zagrożeniem ograbienie, gwałt itp. Największym są porwania obcokrajowców. I nie trzeba natrafić na taliba. Nagrody finansowe za informację o obcokrajowcu są bardzo wysokie. W kraju, gdzie wszyscy czekają na wojnę, stan tymczasowości doprowadzony został do niewyobrażalnej skali. Gdy wsiadam do taksówki, muszę mieć na uwadze, że kierowca, skądinąd dobry człowiek, może mieć wieloosobową rodzinę i skusi się na pieniądze, dzięki którym będzie mógł ją przerzucić za granicę. Samotna kobieta nie ma szans na ulicy, w dodatku ja, nawet w burce, zwracałam uwagę, bo podobno chodzę inaczej niż afgańskie kobiety. Miałam szczęście spotkać ludzi, którzy obdarzyli mnie sympatią i bardzo mi tam pomogli. Pod tym względem Afganistan okazał się jednak podobny do Iranu. Z obu miejsc wyjechałam bogatsza o przyjaźń, jedną już na pewno na całe życie, a drugą zdecydowanie zmierzającą w tę stronę.
Trzeba mieć duszę trampa, ale nawet na największego twardziela przychodzi kryzys. Jak to jest, gdy dopada człowieka samotność i „pęka serce” jak to Pani określiła?
No tak, przychodzą takie chwile. Kiedy się żyje w szczęściu, bo robi się to o czym się marzyło, wtedy trudno zauważyć pewne sygnały, zwiastujące coś niedobrego. Po 2,5 latach w podróży dopadł mnie kryzys i stał się potworem, który nie pozwalał o sobie zapomnieć. Stałam się całkiem bezbronna, nie wiedziałam jak sobie z nim poradzić, a sam proces wychodzenia z niego trwał blisko 3 miesiące. Stan, w którym się znalazłam, nie wynikał z załamania nastroju czy depresji, ale był naturalną konsekwencją mojego wędrowania. Musiało bowiem dojść do przewartościowania wszystkiego, postawienia kilku pytań.
Przewróciłam całe swoje życie do góry nogami i w końcu dopadły mnie pytania: czy mam rację? Może „przemalowuję” życie, może to jakaś fanaberia? Może powinnam wracać? Nie, wiedziałam, że nie chcę wracać! Tego byłam pewna, ale nie miałam nikogo, kto powiedziałby mi: robisz dobrze, zrobiłem to samo, to jest odpowiednia droga. Oddaliłam się od świata, w którym żyją najbliższe mi osoby i doświadczałam problemów im nieznanych. Mój kryzys dotyczył wielu poziomów, wszystko się krystalizowało: styl życia, przyjaciele, znajomi, wartości…. Nie mogłam moich wątpliwości „przegadać” z nikim na miejscu, bo samotność jako koncept w Azji w ogóle nie istnieje; no może wśród mnichów, ale to inny wymiar. Azjatom trudno zrozumieć, że człowiek może chcieć być sam, więc też trudno było mi dzielić się wątpliwościami. Ich kultura, która w moim odczuciu na poziomie ludzkim działa bardzo dobrze, oparta jest jednak całkiem na czymś innym niż to co ja robię. Nie jestem blisko swoich rodziców, nie zakładam rodziny, nie buduję tego tak jak oni… Było ciężko.
Nie kusi Panią napisanie książki?
Oczywiście, że kusi, ale jeszcze nie mam przekonania, że wiem na jaki temat. Samo nazwisko na okładce mnie nie nęci. Zależałoby mi na książce, którą mogłabym coś sensownego ludziom powiedzieć. Absolutnie nie byłby to przewodnik, bo byłoby hipokryzją, gdyby osoba, która nie używa przewodników, takowy napisała. Zwłaszcza, że taka moja książka mogłaby się sprowadzić tylko do wskazówki: „jedź” (śmiech – przyp. red.).
Swój blog założyła Pani dopiero po ponad 2 latach od wyruszenia w podróż, ale też nie rozpieszcza Pani czytelników częstymi wpisami. A szkoda, bo styl świetny, informacje niebanalne i jeszcze ten dystans do siebie. Wschodni bardzo…
Wbrew pozorom, warunki, w których żyję, nie sprzyjają pisaniu. Gdybym mogła pisać długopisem sprawnie i szybko w trakcie jazdy ciężarówką, byłoby łatwiej. O korzystaniu z laptopa w takich warunkach nie ma mowy. Poza tym najczęściej jestem wśród ludzi, którzy chcą ze mną rozmawiać, więc to robię. Na pisanie zostają momenty, kiedy jestem sama w pokoju hotelowym, ale tam z kolei często nie ma prądu, albo nie mam weny, albo jestem zmęczona.
Pisanie na bieżąco powoduje zmianę optyki. Inaczej się wtedy patrzy, inaczej robi zdjęcia, inaczej rozmawia z ludźmi. Gdy założyłam blog, miałam taki czas, że zaczęłam wychodzić na ulicę i podświadomie szukać czegoś, co mogłabym opisać. Myślami byłam na blogu, uśmiech dziecka zamykał mi się w kadrze fotografii do tekstu. Moja głowa zdecydowanie nie była tam gdzie ja, więc zrezygnowałam, bo czułam wewnętrzną nieszczerość tej sytuacji. Albo się pisze, albo się spędza czas ze starszą panią. Może kiedyś te dwa czasy spróbuję pogodzić, ale w tej chwili nie potrafię. W międzyczasie szukam innych rozwiązań, bo wbrew pozorom ów blog jest dla mnie ważny. Może nie sam blog, ale czytelnicy, których odzew nie raz dał mi ogromną siłę i energię, wzruszył, rozbawił, postawił na nogi. Ludzie, którzy do mnie piszą lub dają znać, że są po drugiej stronie, to wspaniałe postaci o otwartych sercach i umysłach. Te, niespodziewanie bardzo intymne, relacje to jest całkiem osobna podróż, której nie zamierzam zostawić.
Za panią Azja i Australia, ale już planuje Pani kolejną podróż.
Dla mnie to jest cały czas ta sama podróż. Z przerwą międzykontynentalną w Polsce. Kolejny etap to Atlantyk a potem Ameryka Południowa i Centralna. Zakładam, że wyruszę w ciągu miesiąca.
Z określoną datą powrotu?
Nie, czas pokaże. Co jakiś czas muszę wracać do Polski, bo mam rodzinę i przyjaciół, ale spróbuję, by tym razem to oni do mnie częściej przyjeżdżali.
!!!! „:)”
Preczytalismy wlasnie bombe. Usmiechnela nas co do wszystkich mysli tam zawartych. Margolci do swojej… Mi sie usmiechnelo do fragmentu ze im wiecej i dluzej jezdzilem(my) tym mniej wiem i rozumiem i ze to mnie nie straszy wcale ze tak jest. A wrez przeciwnie. Ale nikomu tego nie potrafie wytlumaczyc. Ale to juz jutro sobie pogadamy.
I know that photo, don’t I??
Ale fajnie i szalenie interesujacy wywiad.
fantastyczny wywiad, można by się pokusić o stwierdzenie, że to jeden z najważniejszych wywiadów podróżniczej Polski ostatniego czasu …
Kasiu, wspanialy wywiad, slowa dobierasz tak, ze nie moznaby lepiej…a przeciez ta madrosc slow wyplywa z Ciebie lekko i swobodnie. Szczesliwej podrozy!
kASIA jalan jalan, w pełni sobie zasłużyłaś na tą moją skromną opinię. wywiad z Tobą zbiegł się w miniony weekend z czytaniem przeze mnie felietonów na post-turysta.pl (jest ich 10, ma być 30). kawał czystej wiedzy, która może otwierać oczy (polecam każdemu), a Twój wywiad jest ich świetnym dopełnieniem. jest namacalny. chyba po raz pierwszy przeczytałem rozmowę z kimś w drodze, kto mówi o tym tak bezkompromisowo, nie owijając w bawełnę. można odnieść wrażenie, że lead jest schematycznie skrojony do odbiorcy, wręcz sztampowy, po to, aby tekst po 3 akapicie dosłownie dał czytelnikowi po mordzie. jestem przekonany, że zainspirujesz kilka osób do zmiany życia, bo to nie jakiś gap year, wylansowany jako kolejny produkt dla mas zachodu, a „ciężki kawałek chleba” jak mówisz. nie zazdroszczę, a odczuwam żal do siebie i biję się z myślami, nie od dziś. powodzenia już teraz życzę w dalszej drodze! będę śledził.
Piotrze, dzięki za podrzucenie felietonów. Bardzo ciekawa lektura!
I jeszcze raz ogromnie Ci dziękuje za ciepłe słowa. Chociaż przy „dał czytelnikowi po mordzie” najbardziej się zatrzymałam, z uśmiechem;) Bardzo soczyście ujęte. Uwielbiam jak mi tak słowa w czytaniu pociekną po brodzie.
Kasiu, niesamowity wywiad, nie moglam sie oderwac, a teraz stale wracam myslami do tego, co w nim przeczytalam. Trudno nie zastanowic sie i nie odniesc tego czym nasza wiekszosc zyje do tego, czego Ty postanowilas doswiadczyc. Bogate, glebokie mysli, spostrzezenia. Dla mnie w tym wszystkim niesamowita jest Twoja osobowosc i odwaga. Naprawde dumna jestem, ze mialam przyjemnosc z Toba kiedys pracowac, znac Cie. Trzymam kciuki za dalsze sukcesy na polu osobistym, wewnetrznym i medialnym! x
@Maria, Marysiu, bardzo Ci dziekuję za komentarz. Ja od dłuższego czasu z prawdziwą przyjemnością dostaję od Ciebie takie współczesne telegramy pod moimi telegramami i zawsze jest to liścik, w którym czuć poświęcony temu czas. Bardzo Ci za to dziękuję. Mam nadzieję, że to nie koniec. A od mojej kariery medialnej chroń nas Panie!
Nie wiem co netykieta na komentowanie samej siebie, ale się pokuszę o taką formę.
Jeśli interesują Was komentarze do tego wywiadu, to zachęcam do zerknięcia pod artykuł: http://www.wiadomosci24.pl/artykul/katarzyna_tolwinska_podrozowanie_nauczylo_mnie_pokory_wobec_wlasnych_przekonan_283911.html
Co nie znaczy, że tutaj nie ma miejsca na komentarze! Wręcz przeciwnie, cała ta przestrzeń jest Wasza!
Pozdrawiam gorąco!
Pełen prawdziwych emocji tekst, poruszający do głębi. Samotność to czas próby, refleksji, rozrachunku z życiem. Bycie sam na sam z samym sobą to prawdziwa sztuka! Kasiu, moja imienniczko, wzruszyłaś mnie i natchnęłaś, mimo, iż nasze drogi życiowe są tak odmienne…
Kasiu przeczytałam po raz kolejny i mogłabym jeszcze raz i jeszcze raz… Za każdym razem inna częśc przykuwa moją uwagę i zatrzymuje mnie, zeby przemyśleć to, co napisalas… Pozdrawiam
Ja jestem pelna podziwu dla Ciebie – jak napisalas, kazdy moze zrobic to samo, ale wlasnie, ze nie kazdy! I dlatego Ty jestes taka wyjatkowa:) Z niecierpliwoscia czekam na relacje z Ameryki Poludniowej i mam nadzieje spotkac sie gdzies/kiedys w drodze:)
fajnie by bylo gdybys napisala ksiazke
Podziwiam i zycze dalszych sukcesow.
Pani Kasiu to jest to czego szukałam od wielu miesięcy. Poszukiwałam potwierdzenia, że samotna kobieta może podróżować. I tyle. A tu napotykam niesamowicie dojrzały, intrygujący i budujący tekst, który ukazuje również inną stronę podróżowania oraz rozwiewa wiele wątpliwości. Życzę Pani kolejnych wspaniałych spotkań w trasie oraz niekończącej się siły do dalszej drogi:-) Dziękuję za ten tekst.
kurcze, nie wiem co napisać 😉 po prostu mądrość bije z Twoich wypowiedzi i pięknie opowiadasz
Pani Kasiu,(przepraszam bardzo za moją poufałość), z zapartym tchem przeczytałam Pani wywiad, a także wpisy na blogu. Jestem oczarowana Pani spojrzeniem na świat, ludzi, na to wszystko co Panią otacza podczas wędrówki przez świat. Myslałam, że już takich ludzi nie ma. Przywróciła mi Pani wirę w drugiego człowieka, że podróżowanie nie polega na „zaliczaniu” kolejnych miejsc ale tak naprawdę, podróżowanie jest to odkrywanie samego siebie, poznawanie własnych reakcji, odczuć podczas wielogodzinnej – wieloletniej podrózy przez świat. Chylę czoła przed Pani podejściem do drugiego człowieka. Tak, gdy odwiedzamy jakiś kraj, zakątek na świecie, jesteśmy tam tylko gościem i należy okazać szacunek gospodarzom i włączyć pokorę – poddaństwo do umysłu europejczyka. Życzę Pani wielu, wielu ciekawych podróży, spotkania ciekawych ludzi i przeżycia niezapomnianych chwil, które zapiszą się w Pani duszy złotymi zgłoskami. Życzę także braku chwil zwątpienia, czy Pani sposób na bycie na tej ziemi jest najlepszym wariantem. Trzymam kciuki za samotne, bez cienia samotnosci, podróżowanie. „Niech moc będzie z Panią”
Na blogu Little Town Shoes przeczytałam o samotnej podróżniczce, zaintrygowało mnie, weszłam na stronę i oniemiałam! To TY! Dekada minęła od podyplomówki, ale jak miło ten czas wspominam. Jestem pełna podziwu do tego, co robisz i – jak zwykle – z jaką klasą i ciepłem. Jesteś skazana sukces, wiem to. Pozdrawiam 🙂
Kasia! Co za niespodzianka! Ależ mnie ucieszyłaś! Pozdrawiam Cię serdecznie i trzymam mocno kciuki za powodzenie Twoich planów. Mogłabym jeden do jednego odwzajemnić komplement!
Musze przyznać, że jest to bardzo fajny wpis 🙂 Tak w ogóle jestem pierwszy raz na Twoim blogu, tak czy inaczej dodałem już go sobie do zakładek „Ulubione” i będę często zaglądać na Twój blog 🙂 Pozdrowienia 🙂
W imieniu swoim i Lidii Raś, która przeprowadziła wywiad gorąco dziękuję za miłe słowa. Pozdrawiam serdecznie z Meksyku i zyczę wszelkiej pomyślności!
Dziękuję bardzo! Ja postaram się ze swojej strony częściej pisać. Niestety wpadłam w pułapkę facebookowych telegramów i w rezultacie wieści z drogi nieporównywalnie częściej pojawiają się tam właśnie ( https://www.facebook.com/kasiajalanjalan ). Ale pracuje koncepcyjnie nad odwróceniem tych proporcji. Jako, ze pracuje nadal w azjatyckim tempie, to zanim pojawią się efekty, zapraszam do zaglądania tam właśnie.
Pozdrawiam serdecznie!
Kasiu, podziwiam niezmiernie to co robisz i otwartość, z jaką o tym piszesz. Podziwiam przede wszystkim wielki szacunek dla ludzi i świata, jaki przebija z Twoich wypowiedzi. Podoba mi się też jak piszesz o tym, że blogowanie zmienia optykę, że spotkanie jest jednak ważniejsze od tematu na post,że są zdjęcia, których nigdy nie opublikujesz… Niby proste, a chyba niełatwo od tego uciec, szczególnie w tych naszych zdigitalizowanych czasach facebooków, like’ów, szybkich kadrów w cyfrowych aparatach, które można przełożyć na „chwytliwy temat z podróży”… (ja sama przynajmniej wpadam czasem w tę pułapkę). Nieczęsto słyszy się coś takiego od podróżujących osób. Sama stoję przed decyzją o wyjeździe, a wywiady takie jak ten pozwalają mi utwierdzić się w przekonaniu, że to właściwy wybór, w tym czasie i w tym miejscu… Dziękuję Ci orgomnie i zyczę wszystkiego dobrego w dalszej podróży.
Olu, zerkam teraz na datę i widzę, ze pisałaś blisko rok temu! Aż trudno mi w to uwierzyć, że tak dalece się zapuściłam w tym zdigitalizowanym świecie. Wybacz, bo akurat ten fragment w którym owo zdigitalizowanie przynosi możliwość rozmowy z drugim człowiekiem jest nie do przecenienia.
Dziękuję Ci gorąco za to co piszesz! I mam nadzieję, że ta moją spóźnioną, acz prosto z serca płynąca odpowiedź otrzymasz już gdzieś w świecie, skąpana w radości ze swojej podróży. Bo pojechałaś, prawda?
Piękny, dojrzały i niesamowity wywiad! Aż łzy do oczu napływają:) Dawno tutaj nie zaglądałam, za co muszę się pokajać, bo to ogromna strata, którą muszę szybko nadrobić. Pozdrawiam ciepło!
Karolina, jesteś moim ulubionym typem czytelnika, bo ja też dawno nie pisałam!:) Dziękuję Ci bardzo za tak miłe słowa, uwierz, że i mi napływają łzy do oczu słysząc o takiej reakcji. Czekam na moment gdy nasze drogi się skrzyżują i można będzie zarządzić jakieś wspólne łez ronienie. Z dowolnego powodu, acz te ze śmiechu są najsłodsze, pięknie się komponują z zielonym mango.
Powodzenia w Twoich podróżach, samych dobrych ludzi na drodze! Pozdrawiam gorąco!
Jestem pod ogromnym wrażeniem. Pojeździłam po krajach na Bliskim Wschodzie i nie wyobrażam siebie samotnie jako kobiety w Afganistanie(!). I w ogóle samotnie przez 4 lata – dziwię się jak Azjaci;)… Podziwiam i gratuluję pomysłu na życie.
Dziękuję Jagoda! Przyznaję, że nie polecam wycieczki do Afganistanu w tym czasie. Acz kraj to jest przepiękny, rodzący wspaniałe dusze i ogromny żal, że szarpany takimi zawirowaniami historii. Bardziej niż dla możliwości podróżowania, dla tych dusz właśnie mam ogromna nadzieje, że sytuacja się uspokoi.
Pięknie się dziwisz, zupełnie jak Azjaci. Aż mi się zrobiło ciepło za duszy z tęsknoty za tymiż.
Trzymam kciuki za powodzenie Twoich planów. Samych pięknych dni. Albo przynajmniej ciekawych:) Pozdrawiam gorąco!
Masz dużo do przekazania światu. Cztery lata samotnej, powolnej i bardzo głebokiej podróży na pewno dało ci ogrom nie tylko wiedzy o świecie, ale także mądrości. Grzechem by było zatrzymać to wszystko dla siebie. W większości odłamów buddyzmu, oświecenie osiąga się nie dla siebie, a dla dobra wszystkich czujących istot. Zresztą jedno z drugim się wyklucza. Blog to jedno, ale twój styl pisania i mądrość, zdecydowanie stworzyłyby niesamowicie wartościową książkę. Nie jedna osoba znalazłaby w niej coś co by ją inspirowało do lepszego i bardziej pełnego głębi życia. Błagam napisz ją za jakiś czas. Choćby dla mnie 🙂
Czekam z nieciepliwością i życzę ci powodzenia w twojej odysei. Ja wymiękłem po niecałym roku samotnej wędrówki, bo zbyt dużym bólem jest dla mnie zaprzyjaźnianie się z ludźmi, a później brak możliwości regularnego ich spotykania i rozmawiania twarzą w twarz, bo jest się już kilka tysięcy kilometrów dalej.
Sorki za błąd. w tekście. Jest:
„…W większości odłamów buddyzmu, oświecenie osiąga się nie dla siebie, a dla dobra wszystkich czujących istot. Zresztą jedno z drugim się wyklucza…”
Powinno być:
„…W większości odłamów buddyzmu, oświecenie osiąga się nie dla siebie, a dla dobra wszystkich czujących istot. Zresztą jedno bez drugiego nie istnieje…”
Maćku, dziękuję za dobre słowo! Wybacz, że tak nieprzyzwoicie późno odpowiadam, ale jakoś nie po drodze mi z internetem i światem realnym. Uwierz mi, że bardzo bym chciała podzielić się swoimi doświadczeniami, może nawet książką (chociaż przyznam, że mi cierpnie skóra na porywanie się na takie przedsięwzięcie, jestem z tego pokolenia dla którego książki pisali Mądrzy Ludzie…) i w sumie sama nie wiem dlaczego mi to tak opornie idzie. Mogłabym pewnie wypisać długaśną list powodów, acz sama czuje, że tak naprawdę nic mnie nie usprawiedliwia. W każdym razie, jeśli kiedyś taka książka powstanie to też dzięki takim słowom jak Twoje.
Dziękuje serdecznie, pozdrawiam z Meksyku i życzę dużo słońca! Oddalam się niniejszym do lasu rozważać to co napisałeś…
Wow, ale blog! Jaka energia i jaka pasja, wrzucam biegem na listę ciekawych miejsc do poczytania! Byle do weeku i będzie co czytać 🙂
Dziękuję Łukasz! Ile pasji w komentarzu! Ja, muszę przyznać, często pasję mam w poważnym deficycie. Zycie marzeniami to nie jest łatwy kawałek chleba, jak się czasami okazuje:)
Wspaniały wywiad. Niesamowite spojrzenie na życie. Trzeba mieć w sobie naprawdę wiele odwagi.
Pozdrawiam i polecam http://www.positive-power.pl/
Dziękuję Anna! Z tą odwagą to nie jestem do końca przekonana (pisałam o tym tutaj: http://katarzynatolwinska.com/za-zakretem-listy-z-drogi/ ), ale za spojrzenie na życie serdecznie dziekuję, wiadrami potu i kilkoma kubkami łez okupione:)
Bardzo ciekawe!
Cieszę się, cała zasługa w Lidii Raś, które ciekawie pytała. Pozdrawiam serdecznie z Meksyku!
Bardzo fajnie napisane!
Dziękuję! Cała zasługa Redaktor Raś…
Bardzo fajnie się czyta. Mam tylko jedną prośbę – proszę zmienić kolorystykę czcionki z tytułami wpisów na stronie głównej – obecna nie pozwala na wyraźne czytanie tytułów, bowiem zlewają się ze zdjęciami
Witaj, cieszę się bardzo, że się fajnie czyta! Dziękuję za sugestie w sprawie czcionki, postaram się coś zrobić, ale powiem uczciwie,mże nie panuje nad techniczną stroną tej strony… Obie nadal jesteśmy w wirtualnym średniowieczu. Ale jest szansa, że się gdzieś zatrzymam na dłuższy moment i popracuje nad nową szatą graficzna. Dziękuje jeszcze raz za odzew! Pozdrawiam gorąco z Hondurasu! Kasia
trzeba mieć dużo odwagi żeby wyjechać i porzucić wygodne życie, podziwiam ludzi którzy decydują się na taki krok
Dziękuję Milena. Z ta odwagą to mniejsza sprawa niż by się wydawało. To, co prawdziwie przerażające nigdy nie przyszło mi do głowy zanim ruszyłam…
Trochę o tej odwadze pisałam tutaj http://katarzynatolwinska.com/za-zakretem-listy-z-drogi/
Ściskam gorąco i dziękuję za Twój komentarz!
Bardzo ciekawy tekst. Zachwyciło mnie zdanie, że podróżowanie nauczyło mnie pokory wobec własnych przekonań. Bardzo mądre stwierdzenie!
Co się stało, czemu już nie piszesz?