Tymczasem w kraju, który nie zna barów [Listy z drogi]

Listy z drogi” odsłona piąta. Korespondencja między jeziorem Wiktorii a afgańską wioską. Joanna Składanek, w liście „Tam gdzie rodzą się historie” , pisze:

Zastanawiałaś się kiedyś, gdzie rodzą się historie? Mam na myśli te NASZE historie, które niczym mantrę powtarzamy w głowie do momentu, w którym chwycimy za długopis i podekscytowane, w pocie czoła, zapiszemy najważniejsze jej szczegóły. Szybko, aby przypadkiem nie uronić imienia, miejsca, drobnostki, klimatu, a nawet zapachu i smaku, z nadzieją, że ten dreszczyk emocji, który odczułyśmy na własnej skórze uda nam się przelać na kartkę papieru.Te historie, które towarzyszyć nam będą już zawsze.
(…) Weźmy za przykład takie chociażby bary(…)

W odpowiedzi na „Tam gdzie rodzą się historie”

Tymczasem w kraju, który nie zna barów

Pisałam list do Ciebie. Właściwie to siedziałam pod afgańskim niebem i próbowałam pogodzić światy. Dawno już nie byłam tak daleko. Nie fizycznie, ale w każdym innym wymiarze. Afganistan pochłonął mnie całą, a ja – przyznam uczciwie – z zachwytem dałam się porwać. Każda komórka ciała, każdy zmysł jest tutaj. Jest teraz. Próbuje zrozumieć to miejsce. Stagnację podszytą niewyobrażalnym wręcz wyostrzeniem wszystkich zmysłów, wiecznym napięciem ubranym w leniwe poobiednie drzemki. Życiem tak innym niż cokolwiek, co do tej pory widziałam. Życiem, którego muszę się szybko, bardzo szybko nauczyć.

Nie zaglądam w paszczę lwa, i uwierz mi, ze wszystkich sił staram się też nie nadepnąć mu niechcący na ogon. Niby nic, a kosztuje mnie więcej energii niż mam… Cztery lata prowadziłam żywot podróżniczy, który tutaj nie ma racji bytu. Zostawałam, tutaj muszę co chwilę zmieniać miejsca. Tkałam relacje z zaufania, tutaj mam nie ufać nikomu. Poznawałam przez bycie z ludźmi, oswajanie mojej obcości, tutaj ma mnie w ogóle nie być. Podróżowałam wolno, bardzo wolno, lokalnymi środkami transportu, najchętniej spóźnionego i najchętniej psującego się po drodze. Tutaj przebiegam z taksówki do taksówki, gubię tropy, „zapominam” gdzie mieszkam, jadę do meczetu, a ląduję w restauracji, lawiruję, panicznie szukam odpowiedzi, które nikogo nie obrażą, a jednocześnie nie zdradzą zbyt wielu informacji. Dopiero za wysokimi murami goszczących mnie ludzi zwalniam, łapię oddech, próbuję to wszystko bezskutecznie ogarniać. Złapać dystans wracając do swojego świata.

Ale Afganistan nie puszcza. Jest jak ten ogród, w którym teraz siedzę. Nade mną granatowe niebo, usiane gwiazdami, piękne, wszechobecne, krzyczące o rozłożenie ramion i zachłyśniecie się wolnością i pięknem. Niebo pustyni. Ale wystarczy spuścić wzrok, żeby zobaczyć, że dom i ogród otaczają wysokie na kilka metrów mury. Że jestem w klatce, która może więzi, a może chroni, nie wiem co bardziej. Ale na pewno nie pozwala wyjść swobodnie, patrzeć swobodnie, być tym, kim się jest za osłoną murów. Nad głową mam zwodniczą nieskończoność pustynnego nieba, a pod stopami przestrzeń wydzieloną murem. Maleńki kawałek świata ukrytego przed resztą świata. Afganistan. Nie rozumiem go, nie widzę, nie mogę jeszcze nic o nim powiedzieć. Ale też nie mogę go na moment zostawić, na chwilę zapomnieć, przenieść się myślami gdzie indziej. Dlatego tak ciężko mi wyrwać odrobinę siebie dla reszty świata.

Więc pisałam list do Ciebie. Właściwie siedziałam pod afgańskim niebem i próbowałam pogodzić światy. Przenieść uwagę na list, który mam przed sobą. Mój afgański nowy przyjaciel, Z. , patrzy na moje zmagania i pyta, czy może pomóc (uwierz mi, że gdyby mógł to by ten list za mnie do Ciebie napisał, tak wielka jest wola pomocy Afganów). Opowiadam mu więc o tym co robię, o naszych listach i o tym, że Twój jest o historiach, które rodzą się w barach.
” Poczekaj chwilę” – mówi Z. – „a co to jest bar?”

I tak narodziła się historia. Wypuściła pąki obok walczącej z nieprzychylnością pustyni róży. Historia dorosłego mężczyzny, wykładowcy uniwersytetu, kosmopolity w swoich kręgach, inteligenta w każdych kręgach, człowieka, któremu nie straszna semantyka i ontologia w trzech językach, a który nie wie co to jest bar.

Historia, która dla mnie opowiada więcej o kraju w którym jestem niż dziesiątki odwiedzonych świątyń. To zalążek historii o Afganistanie. Historii o naiwności zachodniego zachodniocentrycznego świata. Opowieść o inności. O światach równoległych. Historia człowieka, który nie ma baru, nie ma tego wyjętego spod praw codzienności azylu jako opcji. Co zatem ma? Gdzie topi smutki? Gdzie znajduje wytchnienie w anonimowości? Gdzie rodzą się jego historie?

Nie napisałam nic więcej tego wieczoru. Porwała mnie opowieść, która urodziła się obok pustynnej róży i przeniosła w jeszcze inny świat. Nie sądzisz, że to jest właśnie w historiach najpiękniejsze, najmilsze? Ta wycieczka do innego świata. Czy nie jest tak, że jesteśmy tam, gdzie jest nasza głowa. Gdzie błąkają się nasze myśli, gdzie szturmują rzeczywistość pytania?

Zauważyłaś, że „podróż” bardzo często pojawia się jako antidotum na problemy? „Wyjedź gdzieś!”. I nie mówię, często podróż może pomóc, bo poszerzenie horyzontów zawsze nadaje inną perspektywę. Ale nie zawsze perspektywa pomaga nam poczuć się lepiej. Spotkałam kilka osób, które pojechały, bo było źle. I powiem Ci, że tam gdzie pojechali wcale nie było im lepiej. Jest takie powiedzenie, za które nie pomne komu oddać honory. „Gdziekolwiek jedziesz, Twoja głowa jedzie z Tobą”. I nie ma takiej plaży, takiego bazaru, takiej ferii kolorów, która rozpędzi chmury, gdy te chmury opanowały cały Twój umysł i duszę.

Tak jak dzisiaj moja głowa, która nie radzi sobie z okupacją Afganistanu.

Gdyby chociaż z odsieczą przyszła kawa! Bowiem wiedz, Moja Znajoma Nieznajoma, że w przysłowiowym zaproszeniu na kawę, nie ma u mnie nic przysłowiowego. Jest dosłowna, czarna, gęsta, mocna, aromatyczna kawa. Niezastępowalna. Kawa z którą się siada do stołu, a ona niczym chiński mistrz ceremonii roztacza wokół stolika azyl rozmowy. Zasłania aromatem rozmówców, niczym firany zasuwane na gości w restauracjach krajów, po których się ostatnio błąkam. Rozjaśnia zmącony umysł.

Nie ma kawy, bo jest Ramadan i w ogóle nie ma niczego do picia. Nie mogę się przejść po ulicy i zebrać myśli, bowiem jako obcokrajowiec skrzętnie się tutaj ukrywam, a jako kobieta nie powinnam chadzać po ulicy sama. Nie mogę nawet pochodzić w kółko, bowiem obezwładniająca gościnność Afgańczyków każe im towarzyszyć mi na każdym kroku. Nawet kilka dni na wsi nie oswoiły ich ze mną na tyle, bym mogła samotnie pójść do toalety, czyli za dom (a właściwie gdzieś tuż przed „za dom”, bo nie wolno mi się reszcie wsi ujawniać). Chodzi ze mną zawsze któraś z dziewcząt, podając buty przed wyjściem, podając wodę i miskę po przyjściu i wykonując całą asekurację po drodze, której to francuski dwór mógłby się od nich uczyć. Kłopot w tym, że ja nie byłam na królową chowana i taka nadtroska szalenie mnie krępuje. W rezultacie wyjadę jak nic z tego kraju z jakimś poważnym schorzeniem pęcherza albo – z jasnej strony przepowiedni – z niezwyczajną ludziom, wielbłądzią umiejętnością gospodarowania zasobami płynów w organiźmie stosownie do niesprzyjających warunków. Jakby nie było, donoszę, że dla osób które krępuje bycie obskakiwanym, Afganistan to rzeczywiście niebezpieczne miejsce.

Widzisz! Znowu mnie porwał! Wypiszę na niego tusz w długopisie zanim dojdę do tematu Twojego listu… Ale też i nie zostawiłaś mi łatwego zadania. Bardzo niezręcznie się potakuje listownie. Co innego przytakiwać osobiście. Można kiwać głową, pomrukiwać twierdząco, wydawać z siebie cały wachlarz dźwięków, rzucać spojrzeniami, mieszać gestami powietrze na tak albo na nie. O przytakiwaniu pisemnie jest raczej cicho. Znalazłoby się trochę synonimów do „masz rację” i pewnie wyczerpałabym ich listę odpowiadając na Twój list. Jednak żadne „masz rację” czy „zgadzam się” nie oddadzą tego co siarczyście wykrzyczane „Otóż to! Otóż to!”. Dźwięki baru. Jakby się tak przejść nasłuchując nieuprzejmie, to czy nie tego by było najwięcej. Dźwięków potakiwania, dowodów słuchania, kodu potwierdzającego przynależność do tej wyjętej spod praw chwilowej społeczności.

W odpowiedzi na Twój list krzyczę tutaj „Otóż to!”. Chociaż barowa ze mnie ćma żadna. Azja nie zaprasza do barów. Ale gości w każdym innym przybytku, w którym roi się od historii, informacji, rozbebeszonych lub ukrywanych skrzętnie tajemnic. Zabawne, czytając Twój list zdałam sobie sprawę, że ja wyłącznie w takich miejscach jestem. Cała moja wiedza ostatnich czterech lat pochodzi wyłącznie z bazarów, ulic, pijalni herbaty, poczekalni autobusowej itd itp. Więc może jest ze mnie jednak ćma barowa. Ćma na miarę azjatyckiej rzeczywistości.

Sama podróż ma trochę posmak barowego wyjęcia spod prawa. Najbardziej to widać w relacjach z innymi podróżnikami. Spotykacie się gdzieś, nieważne gdzie. Ważne, że na moment. I w pierwszych minutach tego spotkania z obcym przecież człowiekiem wymieniacie najbardziej intymne historie. Czasem historie, które mają wilczy bilet na okolice domu, znajomych, rodziny. Ten sam mechanizm, jaki odpala się w barach, działa w pociągu, na dworcu, hamaku. Czysta kartka na wejście. Potrzeba podzielenia się silniejsza niż instynkt samozachowawczy. Instynkt, który znajduje ukojenie tymczasowością spotkania. Często o tym myślę, ile wypitych wspólnie kaw, ile godzin oswajania się ze sobą, ile zaufania potrzebne by było, by ktoś podzielił się ze mną sobą tak dalece jak to się zdarza w podróży. Oczywiście nie zawsze i nie z każdym. Ale wystarczająco często, bym zobaczyła, że to nie jest indywidualna otwartość, ale że to jest ten specjalny moment wolności od naszych obaw, kompleksów i lęków, który pozwala na kontakt z drugim człowiekiem na poziomie obezwładniającej intymności.

Czy kiedyś skrzyżowały się nasze drogi? Wspaniały temat przewodni na letni wieczór odtwarzania naszych tropów. Oraz bardzo praktyczne ćwiczenie w moim przypadku, bo ostatnio złapałam się na tym, że nie jestem w stanie powiedzieć jak przebiegała trasa mojej wędrówki. Przy tej okazji zastanawiam się, czy nie dotarłam przypadkowo do krawędzi wytrzymałości mojego umysłu. Przetwarzania obrazów, dźwięków, informacji. Wiecznego kalejdoskopu. Dawki nowości od świtu do nocy. Odwyku od bezmyślnego patrzenia w telewizor. Tutaj, w Afganistanie, który zafundował mi apogeum tego kalejdoskopu wrażeń, czuję, że gdzieś nastąpił przesyt. Jak na karuzeli w wesołym miasteczku. Wykupujesz najdłuższą jazdę na najwyższej karuzeli i z zachwytem łapiesz powietrze, kiedy się zaczyna kręcić. Piszczysz i śmiejesz się do wirującego świata, aż nagle orientujesz się, że od kilkunastu minut jest Ci niedobrze.

Taki moment mi się właśnie przytrafił. Resztką przytomności umysłu zdaję sobie sprawę, że ten list jest rozbiegany, wątki rozszalałe i tylko nadzieja wielka, że coś z tego panicznego łapania sensu udało się Ci wychwycić. Na szczęście wszechświat sprzyja szaleńcom i rzucił mi właśnie pod nogi historię. Winna Ci jestem chociaż jedną.

Krótka historia jednej rodziny, której jednego nieuważnego wieczoru rozjechał się czas.

Jest wtorek. Pierwszy dzień i przeddzień Ramadanu. Nie, nie przejęzyczyłam się. Na Afgańskiej tradycyjnej wsi, której nazwy nie wolno mi nawet znać, trafiła mi się eksplozja azjatyckiej względności. Wybuchła wczorajszej nocy pod kopułą tradycyjnego glinianego domu. Ramadan to najważniejszy czas dla muzułmanów. Pierwszy dzień miesięcznego postu ma wagę naszej polskiej Wigilii. Już na wiele dni przed, rozmowy krążą wokół Ramadanu. Ludzkie i boskie sprawy zaczynają wirować wokół świętego miesiąca. Tymczasem w Afgańskiej wiosce, której nazwy nie wolno mi nawet znać, rodzina (w znaczeniu azjatyckim) złożona z czterech rodzin (w znaczeniu polskim), kilkudziesięciu osób i czterech domów skupionych wokół tego samego dziedzińca witała przybysza z Polski.

Przybysz, do wioski, której nazwy nie wolno mu nawet znać, przybył po trzykroć ukryty. Pod osłoną burki, pod osłoną nocy, pod osłoną przyciemnianych szyb. Tysiąca i jednej nocy nie starczy by opowiedzieć rytuały gościny, jaką rodzina złożona z czterech rodzin podjęła przybysza. Ale gdy opadł pył dnia, ostygły nagotowane dania i usiadły pracujące siostry, wydarzyła się rzecz niezwykła… Przegapiono ogłoszenie pierwszego dnia Ramadanu. Jak to możliwe, pytał przybysz z Polski, ukrywając skrzętnie prywatny interes, by ten Ramadan dał mu jeszcze jeden dzień luzu. Otóż okazało się, że tradycją afgańską Ramadan ogłaszają stosowni ważni ludzie w Arabii Saudyjskiej. Stamtąd bowiem najlepiej widać kiedy pojawi się pierwszy cień nowego księżyca. Do ostatniego więc momentu nie wiadomo czy Ramadan już jest, czy jeszcze go nie ma. A że przybysz swoim po trzykroć ukrytym przybyciem przysłonił telewizor, rodzina złożona z czterech rodzin nie wiedziała co Arabia Saudyjska miała im do powiedzenia w sprawie postu. I tak nie rozstrzygnięta kwestia podzieliła rodzinę na tych, którzy Ramadan zaczęli dnia następnego i na tych, którzy dnia następnego pałaszowali pyszne naany, duhy, kurczaki i inne specjały, obficie popijając wodą. (Przybysz przyłączył się do tego drugiego obozu). A kiedy zapadła kolejna noc, która dla wuja, ojca, ciotki i pięciu sióstr oznaczała koniec palącego pragnienia, trzech innych wujów i reszta najedzonych i opitych sióstr i braci siedziała na ganku z przybyszem. Nie wiedząc co robić z tym fantem. Bo od wieków w afgańskiej wiosce, której nazwy nie wolno nam nawet znać, nikt nie słyszał o takim przypadku, żeby w jednym przyzwoitym obejściu rozjechał się nagle czas.

Zanim skończę.

Na chaos wątków i niedokończonych myśli mam jeden trzeźwy, przytomny i mocno trzymający się ziemi akapit. Błękit burki. Pytałaś dlaczego Afgańskie burki są błękitne. Otóż donoszę, że ja też pytam każdego. Od 90-letniej prababki, która chadzała w wysokim koku do kina w czasach Afgańskiej świetności, poprzez sprzedawcę mojej burki, który cierpliwie zniósł godzinę mojego wybierania burki z setek identycznych burek, po narowistych dziennikarzy rewolucyjnej gazety. Pytam nawet bogu ducha winnego sprzedawcę lodów z mlecznych kożuchów. Pytam tak uparcie, że Z. (mój Afgański nowy przyjaciel) pyta zanim ja go poproszę by spytał.
Po tym opisie poziomu determinacji przejdę do rezultatów poszukiwań (miej w pamięci poziom determinacji!). Otóż błękit nic nie znaczy. Cały naród płci pięknej ubiera się w ten sam kolor i ten kolor jest wyłącznie wypadkową mody. No i może też trochę tego, że się tak nie brudzi. Bardzo mi przykro… Chciałam dostarczyć Ci jakąś piękną historię, ale wygląda na to, że tam, gdzie wydawało się, że czeka romantyczna legenda, nie mieszka nic.

Z drugiej strony, może to i lepiej. Pamiętam podróż po Gruzji, gdzie wszystkie kobiety ubrane były na czarno. Przepięknie wyglądały na tle strzelistych gór, w wysokich łukach minimalistycznych cerkwi. Klasycznie, stylowo, myślałam. Podzieliłam się tym moim zachwytem dla ich stylu z Gruzinem. Obrzucił mnie spojrzeniem w którym przewinęły się wszystkie znane ludzkości emocje. „Ta czerń oznacza żałobę”.

Afganistan, wioska, której nazwy nie wolno mi nawet znać.
W delikatnym delirium mieszanki Afanistanu, Ramadanu, klaustrofobii,
nadmiaru opieki i niedoboru kofeiny…
Mieszanka ma kolor pudrowego różu i roznosi się w cząsteczkach tlenu w powietrzu. Bardzo skuteczna, o czym świadczy niepodważalnie ostatnie zdanie.

KT

P.S. Czy kiedy się już spotkamy oko w niebieskie oko, to skończy się era „Listów„?

4 Comments

  1. Rozdygotane emocje w tym liście, ale prowokują do myslenia o sensie i bezsensie podróży. Żadna podróż nie pozwoli nam uciec od problemu, ale każda spowoduje, że nabierzemy do niego dystansu.
    Żadna opowiedziana tajemnica nieznajomemu nie ulzy nam, ale często werbalizujemy problem bardziej sobie niż komukolwiek i to pozwala nam spojrzeć nieco z boku…..
    I mimo spotkanych tysiąca twarzy i przegadanych miliona godzin to podróż jest drogą samotna, w głąb siebie i „taki afganistan” pozwala zatrzymac się i dostrzec…
    A najpiekniejsze listy często piszemy z tymi, których znamy, kochamy, ufamy……
    Dobrze wykorzystaj tę szanse 🙂
    Wielkie buziaki ♥

  2. Niesamowicie się to czyta 🙂 bardzo emocjonalny list
    https://tomasz.lysakowski.eu/

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.
Required fields are marked:*

*