W lutym już go tu nie będzie
– Wyjeżdżam, wyjeżdżam choćbym miał na dętce popłynąć! W lutym już mnie tu nie będzie – mówi podniesionym głosem. W oczach ma łzy, na ustach desperacki uśmiech. Ja gubię się we własnych emocjach.
– Spokojnie, rozumiem, jasne, że rozumiem, ale nie na dętce, niebezpiecznie!
– Niebezpiecznie! Wszyscy kiedyś musimy umrzeć!
– Jasne, wszyscy musimy, ale niekoniecznie trzeba się od razu pchać między rekiny!
Śmieje się. Teraz już spokojnie, normalnie. Tylko w zaszklonych oczach zostaje ten dziwny smutek.
Niewielu jest Kubańczyków błękitnookich, ale prawie każdy mój rozmówca, rozmówca o sprawach ważniejszych niż moje domniemane piękno, ma ciemny brąz tęczówek otoczony cieniutką obwódką błękitu. Drobny szczegół, który mi przypomina, że nie jest tak jak się wydaje. Nie mogę oderwać oczu od ich wzroku. Od tego jak ten wzrok się rozbłyskuje wzruszeniem, podekscytowaniem, emocją. Zachodzi smutkiem.
Propozycja
Propozycja X jest mniej więcej taka. Cudzoziemka przylatuje na Kubę. Do raju. On płaci za jej bilet, na miejscu ona nie płaci za nic, mieszka za darmo, on pokrywa wszystkie koszty. Mają dwa miesiące (wiza) na przeprowadzenie całej akcji. Pierwszy miesiąc zwiedzają, spacerują, pokazują się ludziom, robią zdjęcia. Po miesiącu on załatwia sprawę w urzędzie. Musi zapłacić, ale o to nie trzeba się martwić, ma przyjaciół. I on płaci. Płaci za wszystko, za życie potem też. W drugim miesiącu jest wesele. Duże, z wędzonym prosiakiem, rumem, wielką fiestą. “Zaprosimy cały świat!”- mówi z radością jakbyśmy rozmawiali o grand finale prawdziwej miłości, a nie o układzie biznesowym.
Poślubiona dziewczyna ma tutaj wszystko, dom z tarasem nad oceanem, dobre jak na kubańskie warunki życie. X wynajmuje pokoje turystom. Rozmawiając wcześniej o sprzedaży jego przepięknego domu, rzucam, poproszona o komentarz do ceny jaką mu zaproponowano:
– A ile taki interes przynosi rocznie zysku? 3-4 tysiące dolarów?
– Nieeee, więcej!
No więc małżonka ma byt zapewniony. W skali kubańskich zarobków takie dochody mają tylko krezusi¹. Do tego trzy osoby, które pracują w domu na te dwa wynajmowane pokoje, więc też nie będzie się przemęczać. Jeśli chce, może sobie jeździć gdzie chce. Nawet właściwie musi co kila miesięcy polecieć sobie, ot, choćby na Haiti. On płaci. Raz do roku polecą do jej kraju, w kolejnym roku sprowadzą jej rodzinę na wakacje. Rodzina nie musi płacić za mieszkanie, mieszkają w pokoju z tym boskim tarasem. Spacerują wieczorami po plaży, robią wycieczki to do lasu to nad rzekę, to na inną plażę. Raj.
Co w zamian? Seks? Nie, seks nie, chociaż męsko-damskie układy kubańskie zdają się mieć twardy wymiar walutowy.
– Nie chce żony Kubanki. Tak, są ładne, gorące, ale interesowne. Bardzo interesowne! Mówią Ci “jesteś moim całym życiem”- przedrzeźnia jak się potrafią umizgiwać – a potem pokazują pazur. Ja dwa domy kupiłem! Dwie miałem dziewczyny. Jak się skończyło między nami to w płacz i szantaż, że nie pójdą z domu, że ona na górze ja na dole. Jej matka krzyczy “nie wracaj mi tu, tam zostań”. Aż powiedziałem “wybierz sobie dom, kupię”. Skończyły się lamenty za straconą miłością. Wybrała, poszliśmy zobaczyć, spytałem “ten chcesz?” i wyjąłem pieniądze. “Tylko nie chcę Cię więcej widzieć”.
Nie pierwszy raz słyszę o interesowności Kubanek. O taksowaniu wzrokiem pretendenta do ręki czy też innej części ciała. Jakie buty, jaki zegarek. Czy na życie czy na jedną noc, chłopak musi mieć pieniądze. Gdy pytam o miłość słyszę śmiech, “jaka miłość?”. Ton ten sam, którym opowiada się tutaj dowcipy o kurczakach w sklepach na kartki. Tak, są, ale nikt nie widział.
Nie wierzę.
Wakacyjna miłość
O interesowności Kubańczyków szukających miłości w ramionach cudzoziemek opowie każdy, kto się o Kubę otarł. Oni są najbardziej widoczni. Ba, jeśli jakimś cudem nie rzucili Ci się w oko, albo cierpisz na poważny niedosłuch, to staną centralnie przed Tobą albo przydybają Cię jak się nieopatrznie na moment zatrzymasz. Paradoksalnie, przy nachalności doprowadzenia do kontaktu, sam kontakt zmienia charakter. Rozmowa zaczyna się niewinnie. Mało oryginalnie, od tego skąd jesteś, bardziej oryginalnie, od tego czy szukasz miejsca na kawę albo telefonu (bo akurat rzeczywiście szukasz). Od razu też uspokoję, mniej lub bardziej przyjemna odmowa kontynuowania rozmowy zwykle rzeczywiście ją kończy. Tym milej jest zakończyć ją przyjemnie i żartobliwie, ale słowo honoru, trzeba mieć nerwy ze stali, żeby się zdobywać na takie przyjemne zakończenie sto razy na dzień.
Kubańczyk szukający cudzoziemki nie oferuje tego co X. Zwykle układ jest odwrotny. Kupuje sobie tym romansem kawałek dobrego życia, restauracje, hotele, drinki. Czasami zarabia pieniądze. Na przykład na wspomnianych drinkach, które stają się niebotycznie drogie, a zyskiem dzieli się sprzedawca z kubańskim kochankiem. Czasem też mierzą wysoko, od razu w wyjazd z kraju, ale mam wrażenie, że doświadczenie nauczyło ich już, że wakacyjna miłość to będzie raczej wszystko co się wydarzy.
Inna sprawa, że jak wszędzie na świecie, w cenie są inności. Blondynka o jasnej skórze to tutaj jednak rarytas, więc może i czasem chodzi tylko o zwyczajnie piękną w ich oczach kobietę. Egzotykę. Wyzwanie. Może też oddech od taksowania butów i zegarka.
Cudzoziemki (na swojej ziemi) uchodzą tu za kobiety trudne. Co to znaczy trudne, pytam? Ceniące prywatność, zamknięte, zimne. Rozglądam się po ulicy na kapiące seksem Kubanki. Rozumiem.
Seksturystyka jest tutaj procederem jasnym jak słońce. Od starszej Seniory po nauczyciela wuefu, przy wynajmowaniu mi pokoju zaznaczają “przyprowadzonego trzeba zarejestrować!”. Jest dla nich oczywistym, że wezmę prysznic po dwóch dniach podróży (chociaż w to, że przyjechałam ciężarówką, a nie klimatyzowanym autokarem, nie wierzą), wyskoczę na miasto i wrócę z ciemnoskórym Kubańczykiem.
To jest też ciekawe. To prawie zawsze są ciemnoskórzy, w większości wysocy i dobrze zbudowani mężczyźni (Kubańczycy to mieszanka rasowa od hebanu po ryżowy blond). Przy czym, podobnie do tajskich dziewczyn, kubańscy kochankowie potrafią stworzyć atmosferę realności tego romansu. Zasypują komplementami, oddają ręce do odcięcia za to jak bardzo kochają². Mało tego, kobieta nagle awansuje w całej strukturze. Nikt już jej nie zaczepia na ulicy, jest nietykalna. Jeśli zdołała wcześniej kilka dni przewakacjować na Kubie jako samotna turystka, w ramionach swojego kochanka znajdzie upragniony spokój. Tego spokoju to nie powiem, zazdroszczę.
„Kuba wolna od narkotyków i prostytucji! Niech żyje Rewolucja!”
Prostytucja dziewczyn jest mniej zawoalowana. Kubanka do pokoju, załatwiona przez właściciela kwatery, kosztuje około 80 dolarów za noc. “Niezłe pieniądze!” – mówi P., który te dziewczyny załatwiał trzem Czechom. Sami zapytali.
Dziewczyny (nie zawodowe prostytutki, poszukał po znajomych) znalazły się bardzo szybko. “Mało się nie pozabijały” – śmieje się. “Do tego pełna lodówka piwa i napojów, ładujemy aż się nie chce zamknąć i mówię dziewczynom “pijcie! otwierajcie jedną za drugą, haha! A potem oni płacą, płacą i mówią, żeby dzisiaj im przyprowadzić kolejne, inne. To lecę i szukam.”
Oficjalnie Kuba szczyci się całkowitym wytępieniem prostytucji i narkotyków. W rzeczywistości prostytucja jest tutaj powszechnym procederem. Narkotyki? “Co chcesz, trawka, koka, …” – wymienia jak tabliczkę mnożenia Stalin. Ale też się boi. Kiedy z kolegami rozpalają jointa, zamykają na głucho wszystkie drzwi i okna, czyszczą stół, zacierają wszystkie ślady z laboratoryjną dokładnością. Zahipnotyzowana precyzyjnymi ruchami czyszczenia stołu i podłogi, pytam o to jaka jest kara (po hiszpańsku multa, co odnosi się do kary pieniężnej). Patrzą na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Powtarzam kilka razy, wreszcie ktoś zaskakuje “Multa? Jaka multa? Więzienie na lata!”.
Strach jest, niewątpliwie. Ale narkotyki też są.
Barowe rozmowy przebąkują o tym, że dla najbogatszych sam rząd załatwia prywatną plażę, żarcia po szczyty palm (jedzenie tutaj wzbudza nieporównywalnie większe emocje niż seks) i oczywiście dziewczynę. Aktorkę, modelkę, pokazaną palcem przez płacącego. Za to przeciętna Kubanka, która zwiąże się z cudzoziemcem, może zostać oskarżona o prostytucję i pójść do więzienia na dwa lata. “Nie jesteś wściekła?” pytam M., która wyszła niedawno z więzienia. Mówi, że go kochała, że to był związek, żadna tam prostytucja. Nie jest wściekła. Tu nikt nie jest wściekły…
Propozycja, ciąg dalszy
W zamian tylko paszport.
Właściwie nawet nie paszport, bo nie zmieniasz obywatelstwa, nie zmienia obywatelstwa też Kubańczyk. Ale żona z zagranicznym paszportem umożliwia mu uzyskanie pozwolenia³ na wyjazd z kraju. Jednym słowem, Twój paszport (który zostaje u Ciebie), jest przepustką do wyjazdu z Kuby. I to niekoniecznie ucieczki. W tym konkretnym przypadku, X rzeczywiście ma ogień w oczach, kiedy mówi o swojej żądzy podróżowania, poznania. Kocha Kubę. Kocha słońce, ludzi, docenia bezpieczeństwo niezrównane z żadnym innym miejscem na świecie. Ale czuje się więźniem. Ma pieniądze, dlaczego nie może pojechać choćby na to nieszczęsne Haiti…
Jeśli ucieknie, na Kubę już wrócić nie może. Dopiero kiedy uzyska paszport innego kraju może, jako turysta, przyjechać do domu. Ale na to się czeka latami. X w desperacji mówi, że co tam, on może pracować, może poczekać, jest zdeterminowany. Ale zaraz potem zawiesza tęsknie wzrok na roześmianej ulicy.
A czy ja bym nie chciała
X proponuje mi, zachęca, roztacza możliwości. Opowiada o innych cudzoziemcach, którzy mieszkają w miasteczku. O planach na rozbudowę już i tak pięknego domu. O wolnej ręce. Przecież będę mogła sobie dalej podróżować. Z nim czy bez niego. “Zobacz ile tu jest pięknych krajów, Haiti, Dominikana, Puerto Rico”. Wszystko brzmi naprawdę pięknie, ale ja wiem, że nie wybawię go z tego raju. Próbuję wytłumaczyć dlaczego, on rozumie. Jak ma nie rozumieć, sam przecież śni o podróżach. A jednak jest mi strasznie smutno. Mam w plecaku coś, co daje mi władzę odmienić życie tego człowieka. Otworzyć komuś drzwi do spełniania marzeń, tak jak ja, mając szczęście urodzić się gdzie indziej, mogę je spełniać.
Idealna żona
“To może koleżanki? Może któraś by chciała żyć na Kubie. Będzie tutaj miała wszystko zupełnie za darmo. Tu dla cudzoziemca jest rzeczywiście tylko ten raj. Popytaj.”
Zgadzam się w myślach. Propozycja istotnie kusząca.
– To jaka ma być ta żona?
– Ładna – uśmiecha się – tak jak Ty – wychodzi z niego kubańska krew. Ale tak naprawdę nieważne, najlepiej jakby była biedna, ale to też nieważne.
Widzę, że chciałby, żeby była ładna, żeby wszyscy widzieli, że taka ładna. Ale widzę też i absolutną szczerość w “nieważne”. I desperację. To ta desperacja ucina negocjacje, w imię tej desperacji nieważne czy ładna.
Ta desperacja porusza mnie najbardziej. X to zamożny człowiek. Ma na Kubie dobre życie, na wiele go stać. Gdyby mógł podróżować, stać by go było na podróże. Jest pracowity i inteligentny. Zdeterminowany. Dach buduje według innowacyjnego własnego projektu. “Widziałem w telewizji takie chińskie dachy. Nikt w całej prowincji takiego nie ma” – cieszy się wyjściem tym dachem do wielkiego świata.
X ma tutaj ogromne powodzenie u kobiet, ale żadnej już pod dach nie zaprasza (patrz dwa domy). Niestety nie u cudzoziemek. Te zawsze wiążą się z czarnoskórymi. O tym mówi z żalem, niezrozumieniem, może nawet lekką złością, która z tego niezrozumienia wynika. On przecież jest prawdziwym mężczyzną, który może kobiecie zaoferować bardzo dobre życie, a te gołodupce to co? Nie rozumie.
Wygląda jak Bruce Willis. Nawet odcień skóry mieliby podobny, gdyby nie to, że skóra X jest spalona słońcem. Niedzielnym popołudniem zaglądam do niego – ogląda program Animal Planet o rybach. Z przenośnej pamięci, nie z Fidelowskiego nadania. I rozumie.
Rozumie, kiedy opowiadam o dalekich krajach. Rozumie, kiedy mówię, że w Europie Wschodniej jest plaga wyjazdów dziewczyn “w dobre warunki, do pracy” , które kończą się tragicznym losem w burdelu. Rozumie, dlaczego mogą się bać. Chociaż rozumie tak na słowo, bo i ja i on wiemy, że status cudzoziemca tutaj kupuje Ci uprzywilejowaną pozycję z samego faktu pochodzenia. Oboje też wiemy, że taki numer by na Kubie nie przeszedł. Państwo policyjne jakby nie było. Przekręty aż furczą, ale to by było jednak o krok za daleko.
X jest tu lubiany. Ja też go lubię. Ma w sobie energię o cztery prędkości światła za szybką jak dla mnie, ale podoba mi się jak ogarnia ludzkie sprawy na swojej ulicy. Pomaga ludziom, czy to radą czy pieniądzem. Pracownicy mówią o nim “rodzina”. Wieczorami dzieciaki odrabiają u niego lekcje. Czy można po kilku dniach znajomości orzec “dobry człowiek”? Bo tak bym właśnie orzekła.
Wyłączam z tej opinii dbanie o mnie, choć to pewnie niesprawiedliwe. Trzymam się w ryzach “potencjalna żona” i dzielę wszystko przez dziesięć. Ale urzeka mnie, że po rozmowie o tym co ja tutaj jem (nie jem w casach, bo są dla mnie za drogie oraz z innych, mniej istotnych tutaj powodów) i mojej odpowiedzi, że a to pizze, a to kanapkę, łapie się za głowę. Rano puka na śniadanie, wieczorem przynosi pół kurczaka na kolację, mimo moich protestów. Ale to co mnie urzekło, to nie te prezentowane posiłki, ale to jego łapanie się za głowę i krzyczenie “nie możesz chodzić głodna!”.
Stręczycielka
L ma siedemnaście lat i przepiękne, długie za pośladki, włosy. Stoi w progu, uśmiecha się speszona i prawie niezauważalnie mruży powieki, gdy zza ściany dobiega krzyk “Tylko rozpuść i rozczesz!”.
Będziemy robić zdjęcia. Sama nie wiem jak dałam się na to namówić, bo te zdjęcia są po to, by pokazać L zagranicą. Po to będą rozpuszczone włosy. Po to matka każe L zmienić biustonosz, założyć krótką spódnicę. Domaluje jej mocniej oczy. Na moje “ależ ona jest śliczna jaka jest, nie ma potrzeby…” macha rękoma jakby chciała odpędzić muchę. A zaraz potem łapie mnie za ramiona, wciska w fotel i przynosi smażone banany.”Jedz, nic nie jadłaś”. Jem, chociaż jadłam.
To był piękny dzień, spowity serdecznością i szczerym przyjęciem. Pojechałam na wieś. Wystarczająco daleko, żeby nie docierali tu żadni turyści, ale też dość blisko, by kilku mieszkańców przynosiło z pracy w mieście legendy o obcokrajowcach.
Zaczęło się od żartów. “A nie masz tam dla niej jakiegoś chłopaka?” “Nie mam, ale przecież tutaj chłopaków w bród!” “Eee, Ci nasi to nic nie warci, ona śliczna jest, młodziutka, wszystkiego się może nauczyć, szkoda jej na tych tutejszych”. L spuszcza wzrok, rumieni się. Szczęśliwie przybiegają dzieciaki i ich wrzawa ucina temat. Jest dopiero przed południem, przez resztę dnia będziemy jedli, rozmawiali, pójdziemy nad rzekę, na spacer, posłuchamy w domu muzyki. I tylko L będzie dyskretnie wypychana do aktywnego spędzania ze mną czasu. I będą jej nad głową ciotki i pociotki wieszały listę zalet. Bo ładna. Bo młoda. Bo przyuczona do pracy. Bo posłuszna. Bo będzie o męża dbała. Matka i babka będą przytakiwały głową. Będziemy się wszyscy śmiali z tych swatów. A potem w kuchni matka złapie mnie za łokieć i już bardzo poważnie zapyta “Znajdziesz jej tam chłopaka?” Potem przytuli mnie do piersi i przez chwilę poczuję się członkiem tej rodziny, częścią tej batalii o wydanie córki za obcego, nieznanego człowieka.
I zgodzę się na zdjęcia.
Zmierzcha. Siedzimy w malutkim pokoiku, ja na niemożliwym do opanowania bujanym fotelu, stukając się kolanami z siedzącą obok matką L. Ona sama przycupnęła w kącie, tuląc głowę do kolan babki, jak dziecko. Na ekranie telewizora L. L w białej sukni wygięta nad balustradką. L z bukietem kwiatów. L w drapieżnym burgundzie. Przesuwają się kolejne zdjęcia na pamiątkowym slajdowisku z piętnastych urodzin. Piętnastka, na Kubie, podobnie jak w Meksyku, to przełomowy wiek dla dziewczyny, celebrowany między innymi specjalną sesją zdjęciową młodej, już kobiety. L podnosi głowę i wyciąga w moją stronę album z tymi samymi zdjęciami. Delikatnie przewracam kartki, wiedząc jak drogocenne są te fotografie. Przysuwa się do mnie i patrząc tymi pięknymi oczami mówi, żebym wzięła jedno zdjęcie na pamiątkę. Dla mnie, to które mi się najbardziej podoba. Wzruszający gest.
Oglądamy jeszcze chwilę slajdy w telewizorze, ale powoli musimy się już żegnać. Nagle atmosfera w pokoiku gęstnieje. Babka wierci się na stołeczku i pokazuje na mnie matce oczami. Nie mogą się porozumieć. Wreszcie babka zniecierpliwiona pyta:
– Powiedziałaś jej? Wie? Wie, że … hmmm?
– Nie…
– To powiedz, no powiedz jej! To jest bardzo ważne!
Matka nachyla się do mnie, wskazuje głową na L i słyszalnym dla wszystkich szeptem mówi:
– Dziewica…
Epilog
Tekst powstał w listopadzie 2014 roku. W lutym X sprzedał dom i biznes, zbierając środki na wielką ucieczkę. Ostatni list dostałam do niego w czerwcu tego roku. Z Kuby.
Zdjęcie L jeździ ze mną jako jedyna wydrukowana fotografia jaką posiadam. Nigdy nikomu nie pokazałam jej zdjęć.
¹ „Krezus” w wersji kubańskiej wygląda nieco inaczej niż zachodni bogacz. Upraszczając, upraszając wielce, można by wyodrębnić trzy poziomy zamożności.
– Klasa bogaczy, ludzi wielkich pieniędzy w zachodnim rozumieniu, to jest jedna rodzina. Rodzina Castro. Podobno ósma najbogatsza rodzina świata według Forbesa czy innego amerykańskiego rankingu. Każdy Kubańczyk mi to potwierdzał. Ale na ile jest to prawda, a na ile legendy ludowe, nie wiem. Faktem jest, że Fidel Castro odżegnuje się od jednego dolara w kieszeni (słynne przemówienie, w którym powiedział “Jeśli mam jednego dolara w kieszeni dziś oddaję prezydenturę!”). Faktem też są ogromne pieniądze przepływające przez Kubę z turystyki (telewizja kubańska ogłosiła przyjazd milionowego turysty do Varadero, a jeszcze się na dobre nie zaczął sezon). Faktem są układy finansowe z czasów wysyłania żołnierzy do Angoli (“w życiu nie widziałem ani jednego produktu z Angoli”). Faktem jest też to, że tych wszystkich pieniędzy nie widać. Nikt nie potrafi powiedzieć mi gdzie są, pomijając odpowiedź “na szwajcarskich kontach Castro”
– Krezusi, czyli w większości właściciele casas particulares (kwatery prywatne), ludzie żyjący z turyzmu, czyli zarabiający w CUC, z dwudziestopięciokrotnym przebiciem w stosunku do monety narodowej. Z pewnością także Ci działający na niewidocznym dla mnie poziomie biznesu.
– Reszta, czyli Kubańczycy zarabiający od 30 do 50 dolarów miesięcznie. O ile mają pracę. Z moich obserwacji wynika, że więcej Kubańczyków ma papier magistra niż umowę zatrudnienia.
Są też rodziny żyjące w skrajnej biedzie. W domach z kartonu, na jeden wadze ryżu na miesiąc.
² Dywagacje. Im dalej w romans tym większe. Nie posunęłam się do sprawdzania na własnej skórze całości procederu, ale śmiem przypuszczać, że podywagowałam sobie dość trafnie.
³ Nie mam tu na myśli oficjalnego pozwolenia na opuszczenie kraju wydawanego swego czasu przez same władze kubańskie (aktualnie zniesionego), ale całość procedury, w której trzeba jeszcze mieć gdzie wyjechać. Szerzej o tym w komentarzu pod tekstem.
Zdjęcie: Paraiso (hiszp.) – raj.
Pisz więcej!
Monika! To ja się bałam, że tego tasiemca nikt nie doczyta, a Ty chcesz więcej? uh..
Bez krygowania się tutaj. Jesteś jedyną osobą, której zazdroszczę długiej podróży – a to ze względu na obserwacje i jak piszesz 🙂
Bardzo ciekawy tekst. Z jednej strony pesymistyczny – bo całe życie żależy od tego gdzie się urodziłes czyli rzecz kompletnie niezależna od Ciebie a z drugiej strony ten nasz polski paszport, o czym warto pamiętac , potrafi być niesamowicie cenny. Tak cenny że inni wzdychają do niego.
Czyli per saldo duża dawka optymizmu.
Pzdr
HT
W kwestii doceniania miejsca urodzenia, nie mogłabym się bardziej zgodzić!
Cieszę się, ze znalazłeś dawkę optymizmu. Ja, być może dlatego, że jestem za blisko, widzę tylko dramat:(
Pozdrawiam ciepło!
Bez przesady… NIe tylko ona doczytała. Ja też 🙂 Pisz więcej!
Chce wiecej takich tekstow! jak juz bedzie ksiazka to na pewno kupie 🙂 Przeczytalam jednym tchem bo choc moje doswiadczenia z Kuby sa o niebo mniejsze to jednak gdzies tam podobne, w sensie z tym paszportem 😉
kASIA jalan jalan, żeby Cię przypadkiem ponownie nie speszyć to już wolę się nie rozpisywać. Ale Twoje tasiemce są uzależniające. Kiedy następny? 🙂
Zemdliło mnie. Nie napiszę nic więcej, żeby nie wylać tu całej tej zółci…
Aniu, pisz. Jeśli tylko oczywiście Tobie to nie popsuje dnia! Bardzo czekałam na Twój komentarz, bo chyba nikt nie zna tak Kuby jak Ty. Mam głęboką świadomość, że tam, może nawet bardziej niż w większości miejsc na świecie, można myśleć, że się dotarło do dna eksplorowania jakiegoś problemu, a wtedy owo dno jak zapadnia leci w dół i pojawiają się kolejne warstwy, kolejne prawdy. Docierasz, a tu kolejna zapadnia. I tak bez końca, mam wrażenie.
Dwa miesiace na Kubie to jest bardzo mało. Jeśli widzisz przeciwwagę, pisz. Z resztą pisz co chcesz, nawet osobista krytykę, jeśli to na mnie Cię zemdliło:)
Ściskam Cię mocno
Zapadnia… To zdecydowanie najtrafniejsze określenie. Kolejne warstwy? Kolejne prawdy? Nie… To jest po prostu czarna czeluść. Wpadasz najpierw do pierwszej. Jeszcze widzisz błękit nieba. Jeszcze widzisz wierzchołki palm i czujesz morską bryzę. A potem spadasz do kolejnej i słyszysz tylko metalowy dźwięk zatrzaskującej się tej nad tobą. A potem kolejnej. I kolejnej…
Nie na Ciebie się zżymam, Kochana. Jeśli już to na siebie bardziej. Na rzeczywistość. Inaczej się to czyta i odbiera, kiedy jest się już „po”. Po drugiej stronie. Geograficznie. Emocjonalnie. Kiedy masz wokół siebie tysiące Kubańczyków, z których każdy ma jakąś historię, bo jest już tu, w Miami. Kiedy sama jesteś taką historią…
Aniu, ścisnęło mnie za serce. Przepięknie napisałaś.
I to chyba z powodów tych trudów i rozterek nam się to dobrze czyta – bo to jest tak jak przeniesienie się na chwilę tam gdzie byłaś, te wszystkie rozmowy i obrazy układają się w naszych głowach w jedną spójną całość i w jakiś sposób wchodzimy w życie tych bohaterów. A w zasadzie stajemy obok i przyglądamy się.
Lubię jak 'malujesz’ te sytuacje – nawet nie o trudnych tematach, czy bohaterach, którzy mają pozostać anonimowi – dla mnie, jeśli to mowa o miejscach, które są mi znajome to przeniesienie się choćby myślami, jeśli ich nie znam – wyobrażenie sobie.
Monika, Ewa, Gosia, Kamil, Moje Piszwięceje Kochane!
Będę pisać więcej i gorąco dziękuję za te pokrzykiwania, uwierzcie, że motywują.
Chciałam tylko dodać dwa słowa wyjaśnienia dlaczego tego typu teksty nie pokazują się tak często.
Mnie taki tekst bardzo dużo kosztuje. Nie mam tu na myśli fizycznej pracy pisania, ale emocjonalne i etyczne rozterki. Po pierwsze, choćbym nie wiem jak się broniła, angażuję się w życie bohaterów, ludzi z krwi i kości, którzy w ufności do mnie otwierają kawałek swojego świata. Ich historie we mnie zostają. Czasami długie miesiące, czasami lata. Nie tyle w samej pamięci, ale w tej nieustannie gorzejącej części duszy. Potrzebuję czasu, żeby złapać do tych historii nieco dystansu.
Po drugie i ważniejsze, to jest cholerna odpowiedzialność. Żeby nie pokrzywdzić, żeby znaleźć formę, która ich nie odsłoni przed światem. Żeby nie przekalkować intymnej często rozmowy. Znalezienie złotego środka jest, przynajmniej dla mnie, potwornie trudne. Do tej pory z resztą łapią mnie co jakiś czas wątpliwości i nerwowo skanuje tekst czy nie ujawniłam jakiegoś detalu który kogoś odsłania.
Był moment w którym myślałam sobie, że przesadzam. Ale szczęśliwie los szybko sprowadził mnie do parteru. Jakiś czas temu napisałam mejla do poznanego po drodze podróżnika. On miał kryzys, ja starałam się, w prywatnej rozmowie, podzielić moimi doświadczeniami. Jakiś czas później dowiedziałam się, że mój list został rozdziałem w jego książce. I, uwierzcie mi, poczułam się bardzo nieswojo. Nie wykorzystaniem moich myśli czy tego typu kwestiami, ale właśnie tym przerzuceniem prywatnej rozmowy na forum publiczne. Nie wiem, jest w tym coś co mnie niepokoi, podgryza.
I z tym się borykam w przerwach miedzy jednym a drugim tego typu tekstem. (O “Szaleństówkach” czy wylewaniu własnej duszy w „Listach z drogi” nie mówię.)
Fajny tekst, jest energia. P.S. Tak czysto subiektywnie mam ochotę polemizować z niektórymi obserwacjami i wnioskami, bo mogą dać mylne wrażenie, że wszystkim Kubańczykom chodzi o to samo. Wg mnie wiele zależy od konkretnej osoby, jej ambicji, wzorców z domu itd.
Dzięki, Michał! P.S. Namawiam gorąco do polemiki, jeśli Tobie może dać mylne wrażenie to może komuś także, warto!
Widzisz, ja oczywiście zgadzam się z tym, że wiele zależy od konkretnej osoby (mam nadzieje, że to, że tekst nie jest o wszytskich Kubańczykach, a nawet nie o większości, tylko o problemie, jest jasne), ale mam wątpliwości czy akurat tutaj kwestie wzorców z domu itd grają pierwsze skrzypce. Sytuacja w jakiej znajdują się Ci, którzy chcą wyjechać z kraju, w pewnym sensie generuje zachowania, które nie wynikają z tego jakimi są ludźmi czy co wynieśli z domu. Rozumiesz co mam na myśli? W historii X trochę o tym piszę, w historii L, mniej, acz uwierz mi, jej rodzina to cudowni, ciepli, troskliwi ludzie, w których zachowaniu, co więcej, przebija ogromna miłość do tej dziewczyny.
Kasia – uwielbiam! Czytam Cię na wdechu. Fantastycznie.
Dziękuje, Julia!
Juz dawno o 4 nad ranem nie czytalem tak dobrego tekstu! Jakbym rozdzial pasjonujacej ksiazki czytal! Nie ustawaj w pisaniu!
Dziekuję Piotrze! Widzę, że 4 rano jest mi łaskawa. Będę pamiętać:)
Moim zdaniem tekst zawiera wiele niesprawidlwości i błędnych informacji. Przede wszystkim w jaki sposób paszport cudzoziemki miałby pomóc Kubańczykowi wyjechać? Od ponad półtora roku Kubańczycy nie muszą prosić o pozwolenie na wyjazd z kraju. Wcześniej z pozwoleniem nie było problemu, jeśli ktoś mógł za nie zapłacić i nie pracowął przez ostatnie pare lat w objętym zakazem wyjazdu zawodzie (m.in. wojskowy, lekarz nauczyciel). Obecnie na wyjazd wystarczy paszport, który i wczęsniej uzyskiwało się bez podawania kto jest żoną itp. Trzeba było zapłacić. Dlaczego wyjazd dla Kubańczyków jest trudny? Z dwóch powodów. przede wszystkim z powodu pieniędzy. Tak jak piszesz, zarabiają bardzo niewiele czyli ok. 25 dolarów. W jaki sposób mogą więc kupić bilet lotniczy? Druga kwestia to wiza. Do większości krajów Kubąńczycy potrzebuja wizy, która uzyskuje się na zaproszenie. Czyli np. Polka, która wcale nie musi być dziewczyną Kubańczyka, składa w Polsce podanie o zaproszenie, i dalej Kubańczyk ubiega sie o wizę. Z tych dwóch powodó wyjazd jest bardzo trudny. Nie wierzę w opis „Cudzoziemka przylatuje na Kubę. Do raju. On płaci za jej bilet, na miejscu ona nie płaci za nic, mieszka za darmo, on pokrywa wszystkie koszty. Mają dwa miesiące (wiza) na przeprowadzenie całej akcji…” To sytuacja, poza realiami kubański. Paszport cudzozemimski zaniesiony do kubańskiego urzedy nikogo nie isteresuje.
Poza tym w tym tekście jest tyle uogólnień… O interesowności Kubanek, o kubańskiej krwi, według której Kubańczycy mieliby nie wymagać wiele więcej oprócz urody… Czy prostytucja na Kubie istnieje? Oczywiście. Czy istnieją osoby szukające sponsorów? Tak. Zgadzam się także, że to kraj pełen hipokryzji i niesprawidliwości. ALe uważam, że ten tekst daje także niesprawiedliwy obraz Kubańczyków.
Joanna, dziękuję bardzo za komentarz i Twój punkt widzenia. Przyznaję, że zaniepokoiło mnie to, że uważasz, że tekst daje niesprawiedliwy obraz Kubańczyków, bo miałam wrażenie, że jest jasnym, że nie jest to artykuł “wszystko co musisz wiedzieć o Kubie” tylko kawałek rzeczywistości, który mnie poruszył. Być może moja wina i jeśli tak, to dementuje to wrażenie. To nie jest tekst o tym jaka jest Kuba i Kubańczycy, ale o jednym, uważam osobiście, że niestety bardzo ważnym, aspekcie życia w tym kraju.
Ustalmy najpierw może jaka jest moja perspektywa. Żyłam na Kubie dwa miesiące i tyle miałam czasu na poznanie kraju i Kubańczyków. Jest oczywistym, że piszę przez pryzmat mojego doświadczenia ograniczonego do tego czasu i takiego poziomu poznania jaki jest w takim czasie możliwy. (vide “Drobny szczegół, który mi przypomina, że nie jest tak jak się wydaje.”)
Wszystkie informacje i historie zawarte w tekście nie są fikcją literacką stworzoną na poczet pokazania jakiegoś problemu będącego moja opinią o całej Kubie, tylko faktycznymi wydarzeniami, rozmowami, historiami konkretnych ludzi. Nie jedynych, bo takich historii słyszałam multum.
Oczywiście, że ten akurat temat nie definiuje całości populacji, ani nawet nie definiuje tych konkretnych ludzi. Być może nieudolnie, ale starałam się pokazać to w tekście.
W historię X i jego propozycję oczywiście możesz nie wierzyć. Nie wierzyć jemu, bo historia i propozycja tak jak została złożona jest prawdziwa, wiec jakby tutaj nie ma z czym dyskutować.
Rzeczywiście jest to sytuacja szczególna, o czym z resztą piszę, ale nie odrealniona. Kubańczyków, których stać na bilet lotniczy jest naprawdę sporo, tych, którzy mogliby pozwolić sobie na wakacje, nawet w Europie, również. Jest też cała masa ludzi, którzy mają już członków rodziny mieszkających za granicą, głównie w USA, którzy mogliby spokojnie pokryć koszty wylotu z kraju. W przypadku tych osób nie pieniądze są problemem. Problemem są papiery.
I tu masz rację, nie dojaśniłam tego, nie jest problemem wyciągnięcie kubańskiego paszportu, ale CAŁA papierologia. Nikt ot tak, wyłącznie z paszportem, nie wyleci z kraju. Musi mieć gdzie polecieć. Mieć zaproszenie, wizę. Piszesz, że możesz, niekoniecznie będąc partnerką, wystąpić o zaproszenie dla Kubańczyka. Owszem, teoretycznie tak. Ale to nie jest automatyczna procedura. Pomijam procedurę po stronie zapraszającego (pisała o tym Ania z Cuba MiAmor), która jest katorgą. Jest też część do odrobienia po stronie Kubańczyka czy Kubanki, którzy muszą wykazać się wiarygodną historią, która uzasadnia wydanie im wizy. Smutna prawda jest taka, że chęć pojechania na wakacje nie jest argumentem. Tym samym tym najbardziej wiarygodnym argumentem (z reszta też bez stuprocentowej skuteczności) jest związek z obcokrajowcem. (Skąd inąd, sporo jest też związków, prawdziwych relacji, które rozgrywają się nadal pomiędzy dwoma krajami. Gdyby wyjazd z Kuby był tak prosty, to problem by nie istniał.)
Wiz dla Kubańczyków do Meksyku (100 USD bilet lotniczy) nie ma. USA, to osobna, skomplikowana bardziej historia, jeśli dobrze rozumiem, wiz nie wydaje samo USA, z resztą Kubańczycy z którymi rozmawiałam sami woleli dotknąć stopą amerykańskiej ziemi nielegalnie, bo to kupowało im status uchodźcy i profity ekonomiczne przez rok. Tak czy siak, USA jest kierunkiem praktycznie zamknietym.
Wyjazd do jakiegokolwiek kraju poniżej Meksyku oznacza de facto plan przedostania się do USA, czyli dołączenie do mas Latynosów, którzy ryzykując życie próbują to zrobić (osobny temat). Z tego co mi powiedziano, ten plan jest dodatkowo obarczony ryzykiem utraty paszportu (lub życia), bo kubański paszport, jak wspomniałam, kiedy już uda się przekroczyć granice daje status uchodźcy.
Zostaje Europa i bardzo trudna procedura uzyskania wizy. Łatwiejsza jeśli masz twardy argument w postaci małżonka.
Czyli koniec końców, jakie są inne opcje? Kto podejmie się świadczyć swoim kontem bankowym, adresem i nazwiskiem, zapłaci za procedurę zaproszenia, zaświadczy o tym, że odwiedzający kraj Kubańczyk nie podejmie pracy czy nie zostanie? Znasz kogoś kto nie jest emocjonalnie związany z taką osobą, a podjął temat? Znasz Kubańczyków, którzy swobodnie wylatują i wracają (albo nie) do kraju? To nie jest zaczepka, zupełnie poważnie pytam.
Chciałabym, żebyś mnie dobrze zrozumiała, ja nie bronię jakiejś racji. Zwyczajnie, podobnie jak Ci Kubańczycy, których poznałam na Kubie, nie widzę za wiele wyjść z tej sytuacji. I rozumiem, co nie znaczy, że się zgadzam lub nie, dlaczego tak a nie inaczej szukają drogi do wyjazdu z kraju. Logicznie szukają.
Żałuję i zastanawiam się jaki popełniłam błąd, że ten tekst odebrałaś jako krzywdzący dla Kubańczyków. Pisałam go z intencją pokazania dramatycznej sytuacji w jakiej się znajdują, bez oceny jak sobie z nią radzą, a już na pewno bez wartościowania ich postępowania. To, że takie sytuacje mają miejsce, jest faktem i te przedstawione w tekście są jednymi z dziesiątek odmian tego samego problemu, które spotkałam w czasie mojego pobytu na Kubie.
***
Ad uogólnień. Nie uogólniam, powtarzam za nimi (ad interesowności Kubanek).
Kubańska krew w “wychodzi z niego kubańska krew” odnosi się do sposobu bycia Kubańczyków od młodzieńca po dostojnych starców. Komplementowanie kobiety (w dowolnym wieku, mężatki czy też nie) jest częścią kultury, oznaką bycia szarmanckim i uprzejmym wobec płci pięknej. Takie wtrącenie komplementów w dowolnej rozmowie jest na porządku dziennym i nie ma nic wspólnego z tym, że Kubańczycy wymagają od kobiety tylko urody. W ogóle nie ma wiele wspólnego z jakimś interesem, taki mają sposób bycia. Nie widzę w tym nic negatywnego.
Ach, tyle wątków, że nie wiem, jak się zabrać, do tego komentarza, żeby nie było chaotycznie… Spróbuje może jakoś od myślników;)
– tak, tekst dał mi wrażenie niesprawiedliwego, dlatego że nie miałam wrażenie opisywania zjawiska, a właśnie społeczeństwa. Może to moje wrażenie, ale używasz zwrotów „Kubańczycy to… Kubanki tamto…”. Powtarzasz za nimi, ale jako autorka, dajesz czytelnikowi wycinek rzeczywistości i rozmów, dobierasz te nie inne słowa, przykłady. I to one budują obraz dla czytelnika.
– byłam na Kubie wiele razy, mam tam rodzinę, i może dlatego jestem przewrażliwiona na tym punkcie;) Ale uwierz mi, że istnieje masa Kubańczyków, którzy wstydzą się za chłopaków z Maleconu, za tych, którzy gwiżdżą i cmokają za każda turystką.
– nie twierdze zupełnie, że historia z X nie miała miejsca i jest zmyślona. Oczywiście że nie. Ale wydaje mi się, że tez jest tu za dużo uogólnień i nieścisłości, które dają krzywy obraz. Cały czas nie wiem, w jaki sposób, paszport cudzoziemski miałby pomóc tam na miejscu na Kubie na pozwolenie wyjazdu. Wierzę, w to, ze są Kubańczycy z pieniądzmi, tak jak piszesz, bardzo ich niewielu, ale są. I podajesz przykład nie miłości, przyjaźni, czy innej relacji, ale, jak sama piszesz, układ biznesowy. I co ta turystka z tego ma, tyle że ktoś jej kupi bilet i zapewni pobyt na Kubie? Ona w swoim kraju, musi załatwić zaproszenie, konieczne do zyskania wizy.Musi podpisać oświadczenie o rencie, zanieść wyciągi z banku i inne bzdety. Ale to nie na Kubie, tylko w Polsce, Hiszpanii, czy gdzie indziej. I na podstawie zaproszenia, Kubańczyk może uzyskać wizę turystyczną na 3 miesiące. Jeśli chce zostać na dłużej, to rzeczywiście musi mieć już albo kontrakt z pracy, albo małżeństwo. Co oczywiście też nie jest proste, bo pojawiają się wizyty policji, wywiadu w ośrodku do spraw cudzoziemców itp itd. Więc rzeczywiście musza się kochać, albo musi być to niezły biznes, bo musisz przez długi czas udawać małżeństwo,ale w kraju docelowym! A Ty piszesz, że ta cudzoziemka mieszka na Kubie, a Kubańczyk już gdzie, za granicą? Po za tym opowiadasz w kontekście trudnego życia na Kubie i utrudniania, papierologii tam na miejscu. Życie Kubańczyków, jest pełne absurdów, ale akurat dla bogatego Kubańczyka drzwi zamyka już np. Schengen, a nie Kuba. Załatwiałam zaproszenie turystyczne Kubańczykowi na 3 miesiące. Paszport i pozwolenie na wyjazd dostał bez problemu (wtedy jeszcze było konieczne). To ja musiałam się nachodzić do urzędów tu na miejscu. Znam też Kubańczyków, którzy polecieli do Meksyku. Nie potrzebują na wiz, zdobyli kasę na lot i polecieli. Poza kasą (problem gigantyczny) sam wyjazd nie był wielkim problemem. Schody zaczęły się po 3 miesiąc, kiedy już trzeba kombinować pozwolenie na pobyt. I zaczęły się szukania pracy, żony, próba nielegalnego przekroczenia granicy ze Stanami, w końcu deportacja na Kubę…
Po prostu swoim pisaniem sprawiasz że oczy nie chcą się zamykać, choć o tak dzikiej porze dnia /nocy powinny przecież
Świetny tekst, pochłonełam jednym tchem. Masz talent do pisania 🙂 Wróciliśmy z Kuby 3 miesiące temu i zgadzam się prawie z wszystkim co napisałaś. Prawie, bo mam jedno ale, które w zasadzie jest dość istotne. To wcale nie jest tak, że jedyna mozliwością wyjazdu Kubańczyków za granicę jest ślub z obcokrajowcem. Kubańczycy normalnie mogą opuszczać kraj. Wiadomo nie jest to łatwe, bo cala procedura uzyskania paszportu, wizy, zaproszenia, pieniędzy na wyjazd jest dość ciężka, ale nie jest to nie możliwe. Przykład mieliśmy na poznanym w Baracoa chłopaku, który będąc w Holandii wpadł do nas na obiad (bardzo sie z nim na Kubie zaprzyjaźniliśmy i to miedzy inymi od niego uzyskalismy bardzo wiele informacji o Kubie).
Maryla, dziękuje gorąco za komplement, ciesze się ogromnie, że się dobrze czytało!
Absolutnie masz rację mówiąc, że ślub z cudzoziemcem formalnie nie jest jedyną możliwością wyjazdu z kraju. Teoretycznie Kubańczycy mają w tej kwestii prawie wolną rękę. W praktyce jednak wygląda to zupełnie inaczej. Skądinąd ciekawa jestem jak tę procedurę przeszedł Wasz znajomy, wiesz może? Pytam, bo mam do tej pory kontakt z kilkoma Kubańczykami, którzy chcą wyjechać, może jest jeszcze coś co mogłabym im podpowiedzieć.
Pozwól, że odpowiem na kwestię tych wyjazdów w komentarzu poniżej, bo mam wrażenie, że ten temat budzi najwięcej kontrowersji (ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, bo spodziewałam się emocji zupełnie gdzie indziej, przyznam szczerze).
Jeszcze raz dziękuję za dobre słowo i przede wszystkim za odzew.
Słuchajcie, pojawiły się głosy dementujące tezę, że ślub z obcokrajowcem jest jedyną możliwością wyjazdu z Kuby. Przede wszystkim zupełnie takiej tezy nie stawiałam, tekst jest o Nich, o tym co oni myślą i co robią w związku z sytuacją w jakiej wierzą, że są. Ja skądinąd podzielam tą ich wiarę, w tym sensie, że spędziłam na dywagacjach i próbach rozwiązania problemu multum nocy i rozmów. Bez sukcesów.
Oczywiście, teoretycznie, jest wiele sposobów na rozwiązanie procedury wyjazdu z kraju, ale w znakomitej większości przypadków wymaga ona jednak zaangażowania kogoś po drugiej stronie granicy. Czy to będzie zaproszenie ze strony uczelni, rodziny, czy zaprzyjaźnionej osoby, właściwie bez tego się nie obejdzie. Szkopuł w znalezieniu tej osoby czy instytucji. Zostawmy na boku instytucje, bo to trochę inna kwestia. Rodzina – kłopotliwe, bo przecież ta rodzina sama mieszka za granicą prawdopodobnie ponieważ kiedyś wyjechała i została, w wielu przypadkach nadal nielegalnie, co oczywiście uniemożliwia wystawienie zaproszenia. Uczciwie przyznaję, że nie wiem dokładnie jak to wygląda, poznałam jedynie kilkanaście osób, które rodzinę w USA ma i od lat się zaprasza, bez skutku. Nie wnikałam w szczegóły.
Ale załóżmy, że jesteśmy Kubańczykiem czy Kubanką i nie mamy rodziny za granicą. Możemy zapłacić (bodajże 100 dolarów) i wyciągnąć swój paszport. Nawet jeśli to jest bardziej kłopotliwe niż pójście do urzędu, to pewnie przysługa za przysługę można to zrobić.
Tylko co dalej? Potrzebne jest zaproszenie. Od kogo? Jeśli nie mamy znajomych czy rodziny zagranicą to jedyna opcja to obcokrajowiec spotkany na Kubie. Załóżmy nawet, że poprosimy pierwszego lekko zaprzyjaźnionego i on nawet zgodzi się na pomoc. Tak kolega koledze. Załóżmy nawet, że jego sympatia i chęć pomocy będzie sięgała tak daleko, żeby w swoim kraju, już po wakacjach, pobiegać po urzędach i załatwić oficjalne zaproszenie (w Polsce oznacza to wykazanie się stosownymi zarobkami, o ile się nie mylę wykazaniem wystarczających środków na koncie na utrzymanie zapraszanego podczas jego pobytu, wskazanie adresu zamieszkania danej osoby; naturalnie ta papierologia gdzieś zostaje, więc rzeczony kolega musi być niestrachliwy jeśli wie, że to zaproszenie to farsa). Załatwi wszystkie formalności, zapłaci za przesyłkę papierów na Kubę. Kubańczyk ma w reku zaproszenie. (Na moje oko już nas przewiało z literatury faktu w fikcję, ale załóżmy)
Z tym zaproszeniem musi pojechać do Hawany i tam wystąpić do ambasady danego kraju o wizę, poczekać na spotkanie z konsulem. To spotkanie to de facto wywiad. Kto, gdzie, dlaczego, a skąd się znają, a po co jedzie, a co będzie robił itd. Ta część tego wywiadu o której mówią Kubańczycy, to część dotycząca powiązań z osobą zapraszającą, udokumentowania najlepiej jakiegoś stopnia zażyłości, który uzasadnia wiarę konsula, że dana osoba pojedzie na wakacje a nie na emigracje, na piwo z przyjacielem, a nie do nielegalnej pracy.
Mamy więc dwa wąskie gardła w tej idylii. Pierwsze – kto zdobędzie się na poświadczanie za kogoś, na procedurę i koszty wystawienia zaproszenia, wreszcie na pewnego rodzaju odpowiedzialność, bo choć nie słyszałam o takim przypadku (bo też i nie słyszałam o wielu przypadkach kiedy ktoś się zdecydował, pomijam małżonków), to niech taka osoba zostanie złapana na nielegalnym pobycie albo dajmy na to na przestępstwie. Ostatni ślad w papierach jest w Twoim zaproszeniu. Powiedzmy sobie uczciwie, sporo jak na kumpelską przysługę… Za to już ktoś, kto zaangażuje się emocjonalnie.. to jest inna historia.
Drugie – wywiad w ambasadzie. Tak na zdrowy rozum, komu prędzej wystawi konsul rzeczoną wizę, Kubańczykowi, który poznał Polaka na wakacjach i chce go odwiedzić czy Kubańczykowi, który ma żonę Polkę? Albo narzeczoną Polkę i chce poznać jej rodzinę albo ona chce go przedstawić rodzinie przed ślubem? Ma na to zdjęcia, historie, jej przyjazdy na Kubę do niego. Dowody.
Powiem tak, nawet bez tej logiki, którą osobiście widzę i uznaję, gdyby sprawa była prostsza, rozbijała się tylko o pieniądze czy mordęgę formalności, wyjazdów byłoby nieporównywalnie więcej. Mogę niedowierzać kiedy Kubańczycy mi mówią, że gdyby można była swobodnie wyjeżdżać to Kuba byłaby bezludna wyspą, ale jednak wierze, że Ci z którymi rozmawiałam, rozpaleni tematem wyjazdu, znaleźliby inną drogę.
Ja chciałam pomóc, nie ożenkiem, ale inaczej. Inaczej okazało się, że nie mogę, bo nie ma mnie w Polsce i zwyczajnie nie mogę wykonać całej procedury zaproszenia. Chciałam napisać zaproszenie na miejscu – nie można. Chciałam iść na wizytę do konsula – nie można. Chciałam poprosić kogoś kto jest w Polsce, ale… sama uznałam, że nie będę nikogo narażać. Smutne, acz co mam powiedzieć, nie postawiłabym kogoś innego niż mnie samej w nieznanej i śliskiej sytuacji.
Procedurę załatwiania zaproszenia jako takiego, znam z próby zaproszenia do Polski mojego irańskiego przyjaciela, ale warunki są podejrzewam takie same. Podejrzewam też, że z podobnym rygorem traktuje się petentów do wizy w ambasadach obu krajów. Choć przepraszam, wycofuję się, obstawiam, że z większym rygorem na Kubie.
Jest też jeszcze jeden aspekt, który sprawia, że ta nieszczęsna żona czy mąż obcokrajowiec jest w cenie. Jeśli taki związek uda się utrzymać już po wyjeździe, to Kubańczyk ma w obcym kraju inny status jako małżonek obywatelki tego kraju, łatwiejszą procedurę uzyskania rezydentury czy obywatelstwa itd. Ktoś kto wyjedzie jakimś sposobem, ale na miejscu przekroczy daną mu wizę, jest nielegalnym imigrantem i złapany, tak będzie traktowany.
Chciałabym żeby było absolutnie jasne, że nie bronię jakiejś racji tutaj. Przedstawiam stan, który znam na tyle, na ile było mi dane go poznać i argumenty, które przemawiają za tym, że, choć nie jedyna, to żona lub mąż cudzoziemiec w dalszym ciągu jest na Kubie najłatwiejszą furtką do wyjazdu. Jeśli można tutaj mówić o jakiekolwiek “łatwości” oczywiście…
Wspaniały tekst, czekam na więcej!
Dziękuję, Karolina!
Niemoralnie dobry tekst, czyta się wszystkimi zmysłami. Zostałem fanem czy tam jak się mówi idolem.. ? Dziękuję pani Kasiu.
Czuję się nieprzyzwoicie skomplementowana, Panie Piotrze! Gorąco dziękuję!
Kasiu, trafiłam tutaj przypadkowo i pozwól, że się rozgoszczę. Już dawno nie czytałam tak dobrych, poruszających tekstów. Ależ masz w sobie pokłady wrażliwości dziewczyno! Cieszę się, że mogłam chociaż okruszek Twoich przeżyć i przemyśleń zobaczyć, ale też z tego, że, jak widzę, nie tylko mnie to cieszy, a to bardzo budujące.
Kasiu, witaj, czuj się jak u siebie w domu! Nieopisanie mi miło, że tu jesteś.
Dziękuję Ci gorąco za dobre słowo, naprawdę bardzo dużo dla mnie znaczy … Jak zawsze kiedy najbardziej potrzebne, opuszcza mnie słowo, mogę mieć tylko nadzieję, że „dziękuję” się nie zdewaluowało.
Ściskam Cię mocno i mam nadzieję, że się rozgościsz na dłużej!
Kasiu, nie od dziś Cię czytam, ale jakoś ten tekst o Kubie wcześniej mi umknął… świetna robota! ja byłam na Kubie tylko 3 tygodnie i ledwo co liznęłam temat, choć prostytucję widuje się tam na każdym kroku. mimo długości przeczytałam wszystko z zapartym tchem, proszę o więcej takich postów!
Swietne teksty. Dopiero dzis na nie trafilam i oderwac sie nie moge. Pozdrawiam
Oh, jak mi miło! Miód na serce:) Pozdrawiam gorąco!
Świetnie napisane
8dcup6